powrót do strony głównej

 

WIEŚCI NR 10

Spis treści

 

     

    1. Słowo wstępne
    2. Relacje z imprez
    3. Wiadomości z wycieczek turystycznych
    4. Wiadomości z wędrówek po szlakach turystycznych
    5. Odkrycie talentów na SUTW
    6. Warsztaty literackie – ćwiczenia
    7. Twórczość słuchaczy – proza i poezja

     

     

     

     

     

     

     

     

    Szanowni Państwo!

    Kolejny semestr za nami. Trochę dopadły nas ostatnio przeciwności losu
    w postaci chorób przeróżnych, ale nie dajmy się...Szukajmy wokół przyjaciół, pozytywnych przeżyć, pomagajmy sobie – łatwiej wtedy znieść trudne chwile.

    Przed nami jubileusz pięciolecia. Chciałabym, aby wypadł okazale. Planujemy go na
    4 października 2008r. Będzie to konferencja “Seniorem być...” z władzami miasta i uczelni na czele
    z nową panią rektor – prof. Elżbietą Lonc. Ogłaszam jednocześnie nabór chętnych do pracy w komitecie organizacyjnym. Proszę się zgłaszać, pamiętając, że większość prac musi być wykonana we wrześniu (zaproszenia, identyfikatory, materiały promocyjne). Konferencja jest otwarta dla wszystkich mieszkańców Wałbrzycha – serdecznie zapraszam
    i proszę, aby Państwo także zaprosili swoich znajomych.

    Zależałoby mi także, aby zgłosiły się osoby do pracy w banku czasu – wynik konkursu będzie znany w lipcu, prace organizacyjne to sierpień, promocja we wrześniu.

    Proszę o wypełnienie deklaracji uczestnictwa na przyszły rok akademicki. Znacznie to ułatwi start w nowym roku akademickim.

    Zapraszam na zebranie organizacyjne w sobotę 13 września 2008r. na godzinę 11.00 – zarówno osoby nowe jak i dla komitetu organizacyjnego jubileuszu. Myślę, że chór będzie ćwiczył już we wrześniu.

    Doliczyliśmy się 33 osób, które były słuchaczami naszego uniwersytetu przez 5 lat – gratuluję wytrwałości!

    Ponieważ zakończenie roku to czas podziękowań to ja też serdecznie dziękuję:

    • Marianowi Krajewskiemu i Elżbiecie Olszewskiej – szefostwu samorządu za wszelaką
      i niezliczoną pomoc w sprawach organizacyjno-technicznych,
    • Marysi Krajewskiej za wzorowe prowadzenie księgowości utw,
    • Ali Mikołajczyk i Krysi Chmiel za uporządkowanie biblioteki – mamy koło 1000 książek,
    • Marysi Garbacewicz za skarbnikowanie i organizację nie tylko czeskich wycieczek,
    • Teresie Wesołowicz – tytanowi pracy – za działalność wydawniczą - “Wieści” i gazetki comiesięczne to jej zasługa,
    • Krysi Kuriacie za wzorowe prowadzenie kroniki,
    • Basi Kaczorowskiej za basenowy aerobik,
    • Grupom turystycznym – miejskiej i górskiej za organizację zajęć dla innych słuchaczy,
    • Chórowi, grupie teatralnej i poetyckiej za wspaniałe popisy – umilacie nam wszystkim uroczyste spotkania,
    • Wszystkim słuchaczom za to, że im się chce być z nami,
    • Nauczycielom za trud,
    • Wszystkim, którzy wpłacili 1% podatku na konto WTO – pieniądze nie wpłynęły jeszcze do nas i nie posiadam listy, żeby podziękować imiennie.

    Życzę udanych wakacji i chęci do pracy w następnym roku akademickim.

    Teresa Ziegler – kierownik Sudeckiego UTW

    Relacje z imprez

    Występ Zespołu Wokalnego SUTW w Szczawnie Zdroju.

    W sobotę 9 lutego 2008r. w Koronie Piastowskiej w Szczawnie Zdroju nasz zespół wokalny miał swój pierwszy występ poza murami SUTW. Mam po nim cichą nadzieję, że tym premierowym popisem nasze dziewczyny rozpoczęły na dobre karierę śpiewaczą “w terenie”. Tego dnia szczawieńskim kuracjuszom zaprezentowały swój repertuar dwa zespoły a mianowicie chór mieszany “Marianki” (niestety, nie znam genezy nazwy) i nasze dziewczyny (niestety, bez nazwy). Byłam na próbie i nie spodziewałam się wielkich rewelacji. Kiedy w pierwszej części zaczęli śpiewać ci z “Marianków” sposępniałam jeszcze bardziej. Czułam, że nasze dziewczyny wypadną przy nich raczej blado, bo “Marianki” mieli w swoim repertuarze osiem popularnych utworów. Wyśpiewali nam m.in.: “O sole mio”, “Serduszko puka w rytmie cza – cza”, “Dumkę na dwa serca”, “Cichą wodę” i “Złoty pierścionek”. Zebrali brawa i opuścili “estradę”. Siedziałam skulona w fotelu i w napięciu czekałam na drugą część.

    Przyszła kolej na “nasze dziewczyny”. Repertuar znałam z ich wcześniejszych występów
    w szkole i uważam, że jest ciekawszy i bardziej ambitny niż “Marianków”. To jednak jest tylko moje zdanie. Po wysłuchaniu “Walca Barbary” z “Nocy i dni” (bardziej znanego jako “Od nocy do nocy”) w moje serce wstąpiła nadzieja, że może nie będzie źle tym bardziej, że siedząca obok mnie pani stwierdziła iż “moje dziewczyny” mają bardziej wyrobione głosy. Czekałam z coraz większą nadzieją na kolejne utwory. Była “Modlitwa” Bułata Okudżawy, “Prząśniczka” Moniuszki, “Cyganeria” i na zakończenie “Hymn seniorów” na melodię “Jak długo w sercach naszych”. Burza braw po zakończeniu występu mówiła sama za siebie. Słyszałam za plecami okrzyki i słowa zachwytu. Radość i duma rozpierały mnie tak bardzo jakbym miała w tym występie swój udział. Nasze dziewczyny oswoiły się dość szybko z publicznością a zaśpiewały bezbłędnie i czysto.

    Niestety, byłam jedyną osobą z naszego uniwersytetu, która pojechała do Szczawna im kibicować. Przykre to, że choć tworzymy uniwersytecką społeczność, nie potrafimy się zmobilizować do wzięcia udziału w występie naszych koleżanek. Miały publiczność, mimo ogromnej tremy przed swym pierwszym publicznym występem - pięknie zaśpiewały, zebrały sążniste brawa i tylko ja jedna mogłam im pogratulować. Gratuluję więc jeszcze raz i życzę takich sukcesów jak dzisiejszy. Tak trzymać! Pomyślcie jednak o nazwie dla siebie, bo po dzisiejszym występie nie możecie już pozostać “bezimienne”.

    luty 2008r. Alicja Mikołajczyk

     

     

    Wiadomości z wycieczek turystycznych

    Relacja z wycieczek “silnej grupy pod wezwaniem - zwiedzamy zabytki Dolnego Śląska”

    29 luty 2008r. ze Świebodzic do Książa

    Pogoda iście wiosenna, dlatego postanowiliśmy udać się na poszukiwanie pierwszych śladów wiosny. Do Świebodzic miasta około 25 tys. mieszkańców, które założone zostało w 1220 roku. Prawa miejskie otrzymało w 1279 roku. W latach 1510- 1830 własność Hochbergów – właścicieli Książa. Dojechaliśmy busem nr 31, dalej nasz grupa udała się drogą przez las
    w kierunku Książa. KSIĄŻ- największy na Śląsku zespół zamkowy, położony na wysokim cyplu skalnym. Zamek zbudowany w latach 1288-1292 przez księcia Bolka I świdnicko-jaworskiego.
    Od 1387 roku stanowił  własność rodów rycerskich. Od 1509 do 1941 roku znajdował się w rękach magnackiej rodziny saskiej Hochbergów używającej tytułu książąt pszczyńskich (von Pless). Wielokrotnie przebudowywany stanowi przegląd różnych stylów: gotyku, renesansu i baroku.
    W czasie wędrówki przez Książański Park Krajobrazowy podziwialiśmy piękne okazy drzew, nieśmiało wychylające się pierwsze kwiatki, robiąc przy tym wiele ciekawych zdjęć. Doszliśmy do Stado Ogierów Książ – w dawnych stajniach zamkowych hoduje się tu około stu koni. Od wiosny do jesieni odbywają się tutaj liczne imprezy sportowe. Idąc wzdłuż płotu widzieliśmy klacze
    ze źrebakami. W  kawiarni wypiliśmy kawę  i poszliśmy dalej na pętlę autobusu nr 12, zachodząc na punkt widokowy. Stamtąd podziwialiśmy przepiękny widok na zamek i ruiny Starego Książa.
    Do domu wróciliśmy zadowoleni, postanawiając w przyszły piątek jechać do Strzegomia.

    07 marca 2008r. Strzegom

    Zgodnie z planem pojechaliśmy na zwiedzanie Strzegomia. STRZEGOM – ślady osadnictwa znajdowane Na bazaltowej Krzyżowej Górze, wznoszącej się ponad miastem, potwierdzają bytność człowieka już w VII wieku przed naszą erą. Dopiero bulla papieska z 1155 roku wymienia gradice ZTRIGOM. Osada istniała jednak znacznie wcześniej i prawdopodobnie została umieszczona na mapie Ptolemeusza II wieku jako Stragona. Najcenniejszym zabytkiem Strzegomia jest kościół św. Piotra i Pawła. Monumentalna budowla powstała w latach 1280-1410
    z łamanych granitów i bazaltów, jest to jeden z największych kościołów w Polsce. Do wnętrza prowadzi piękny portal ze scenami z życia św. Pawła. Wnętrze przytłacza swym ogromem
    (26 metrów wysokości), zachwyca jednak różnorodnością wyposażenia, pochodzącego z różnych epok. Naszą uwagę przykuły: neogotycki ołtarz główny z umieszczoną w nim XV-wieczną Madonną z Dzieciątkiem, późnogotycka chrzcielnica z barokową pokrywą, renesansowa ambona. Na ścianach świątyni wiszą liczne epitafia. W kościele spotkaliśmy księdza Marka Babuśkę, który

    z nami chwilę porozmawiał, prosząc aby pozdrowić byłych jego parafian, co niniejszym czynię. Zwiedziliśmy rynek z ratuszem oraz Wieżę Targową. W rynku w stylowej restauracji wypiliśmy

    kawę i herbatę, co kto wolał. Na dworcu autobusowym okazało się, że nie pasuje nam bezpośrednie połączenie Wałbrzychem, więc zrobiliśmy sobie dalszą wycieczkę jadąc do Świdnicy, a stamtąd busem 31 do Wałbrzycha. Wycieczka była udana, uczestnicy zadowoleni.
    W przyszły piątek idziemy na spacer do Starego Książa.

    21 marca 2008r. Stary Książ

    Dzień był słoneczny i ciepły. Nasza grupa dojechała autobusem linii nr 8 do kościoła 
    św. Anny na Szczawienku. Czerwonym szlakiem poprzez rozkopy trwającej budowy domków jednorodzinnych maszerowaliśmy w stronę ruin Starego Książa. Droga wiodła wśród lasu, gdzie przeważały buki jeszcze bezlistne, kwitły już zawilce oraz inne rośliny, których nazw nie znaliśmy.

    Stary Książ – sztuczne ruiny zamku wzniesione w 1794 roku na skalnym cyplu na południe od zamku Książ. Można jeszcze dziś zobaczyć wbudowane oryginalne renesansowe portale
    i obramienia okien. Zastaliśmy tam kilku osobową grupkę młodzieży prawdopodobnie na wagarach. Wykonaliśmy jak zwykle trochę fotografii, wyruszyliśmy w powrotną drogę.
    Po demokratycznej naradzie  postanowiliśmy, że wstąpimy na małe co nieco do greckiej restauracji “Afrodyta” na Podzamczu. Grupa była zadowolona z udanej wyprawy. W przyszłym tygodniu wyjazd do Jaworzyny.

    28 marca 2008r. Jaworzyna Śląska

    Do Jaworzyny pojechaliśmy pociągiem. Przy dworcu  część grupy zwyczajowo zobaczywszy punkt totolotka poszła kupić kupony z milionami. Ja przygotowałam aparat aby wychodzącym zrobić zdjęcia. Przechodzące dwie mieszkanki widząc to zapytały: czy panie kiedyś tu mieszkały?. Śmiechu potem mieliśmy, co niemiara, że sądzą iż to przyjechali Niemcy oglądać swoje kamienice.

    Jaworzyna Śląska – niemiecka nazwa Konigszelt pochodzi od wydarzenia, jakie miało tutaj miejsce w czasie wojny  7-letniej w 1761 roku. Wówczas to w miejscu dzisiejszej stacji kolejowej stanął namiot króla pruskiego Fryderyka II. Obecna nazwa nawiązuje do niedalekiego Starego Jawornika, którego Jaworzyna była częścią. Początki miejscowości związane są z budową linii kolejowej z Wrocławia do Świebodzic, kiedy to powstało tutaj niewielkie osiedle kolejarzy.
    W latach 60-tych XIX wieku odkryte zostały w okolicy pokłady glinek kaolinowych i powstały zakłady produkujące ceramikę. W 1906 roku działało 14 pieców, a przy produkcji ceramiki pracowało 700 osób. W czasie II wojny światowej były tu produkowane miny ceramiczne.

    Historia została odzwierciedlona w herbie, na którym znalazły się kolejowe skrzydła


    i porcelanowy dzban. My udaliśmy się do skansenu – Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa na Śląsku, które powstało w 1991 roku. Muzeum to ponad 40 lokomotyw i 60 wagonów, żurawie kolejowe, pług śnieżny oraz między innymi urządzeniami komputer ODRA. Bardzo się nam podobał zbiór zabytkowych motocykli HARLEY- DAVIDSON pięknie odrestaurowanych. Znajduje się tu kilka unikatowych eksponatów na skalę światową, a to pruska lokomotywa z 1921 roku, jedyna, jaka ocalała na świecie. Wspaniała lokomotywa T7, wyprodukowana za czasów Bismarcka w 1980 roku przez niemiecką fabrykę Union. Ocalały tylko takie dwie lokomotywy, jedna w Jaworzynie
    a druga Luksemburgu. Jest tu jeszcze wiele eksponatów, które mają swoje historie, ale to już trzeba samemu tam pojechać aby to zobaczyć.  Pospacerowaliśmy jeszcze  po Jaworzynie robiąc zdjęcia. Oczywiście nie obyło się bez  odwiedzenia baru i pierogów. Następna wycieczka to Świdnica.

    04 kwietnia 2008r. Świdnica Śląska

    Nasza grupa udała się busem na wycieczkę do Świdnicy, aby zwiedzić Kościół Pokoju oraz katedrę. Świdnica- według jednej z legend została założone w 755 roku przez wojów Świdna, który po nieudanej próbie zdobycia grodu na Ślęży, zezwolił im pozostanie na śląskiej ziemi. Naprawdę pierwsze wzmianki pochodzą z 1243 roku, a już w 1290 roku była stolicą księstwa, zarządzanego przez Bolka I. Świdnica – dzisiaj przyciąga turystów z całego świata ciekawymi zabytkami, a najbardziej znanym jest Kościół Pokoju, wpisany w 2001 roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Na mocy Pokoju Westfalskiego, kończącego wojnę  trzydziestoletnią cesarz Ferdynand III, został zobowiązany przez Szwedów do wyrażenia zgody na budowę przez ewangelików w księstwach dziedzicznych w Jaworze, Głogowie i Świdnicy po jednym tzw. “Kościele Pokoju”. Zgodnie z zarządzeniem cesarskim kościół mógł być wybudowany poza murami miasta, bez wieży i dzwonów. Jako materiały budowlane, których można  było użyć jedynie drewna, piasku, gliny i słomy. Dodatkowym utrudnieniem dla gminy miasto miało być zarządzenie, że okres budowy nie mógł przekroczyć jednego roku. Kościół w Świdnicy jest bazyliką wzniesiona na planie krzyża greckiego. Trójnawowy korpus główny krzyżuje się w centrum kościoła trójnawowym transeptem, dobudowano do zasadniczej bryły w późniejszym czasie od wschodu zakrystię, od zachodu Halę Zmarłych, od południa Halę Ślubów i od północy Halę Polową. Do dzieł sztuki sakralnej należą: ołtarz, ambona, organy, loża rodziny Hochberg, malowidła na stropach, empory i drewniana, polichromowana chrzcielnica. Dominantą miasta jest monumentalna wieża katedra św. Stanisława
    i Wacława. Potężna wieża ma wysokość 103 metry. Budowę świątyni rozpoczęto w 1330 roku,


    a zakończone w 1530 roku. Wnętrze wypełniają m.in. obrazy w potężnych ramach, liczne figury

    świętych, ambona i organy. W roku 2004 kościół został podniesiony do rangi katedry
    w nowoutworzonej diecezji świdnickiej. Świdnicki rynek, choć jeszcze trochę zaniedbany,
    to widać ślady dawnej świetności. Na fasadach kamieniczek widoczne są godła domów w postaci: okrętu, korony, słonia czy złotego chłopka. Świdnicki ratusz pozbawiony jest wieży, która runęła w 1967 roku. Będąc  w Świdnicy nie mogłam oprzeć się pokusie, aby nie wstąpić do II liceum ogólnokształcącego, które przed wielu laty kończyłam. Spacerując po jego korytarzach zobaczyłam taublou ze zdjęciem, kiedy byłam piękna i młoda, bo teraz została tylko mi młodość. Wycieczka była wspaniała, pogoda dopisywała i humory też. Następna to nad Jeziorko Daisy.

    11 kwietnia 2008r. Jeziorko Daisy

    Pogoda mglista, ale grupy to nie zniechęca przed wyprawą nad Jeziorko Daisy.
    Do Lubiechowa pojechaliśmy autobusem nr 13, dalej zielonym szlakiem. W tej mgle wszystko było bardzo tajemnicze i ciekawe, co widać na zdjęciach, które zrobiliśmy. Jeziorko Daisy – to wypełnione wodą stare wyrobisko, powstałe w 1870 roku po eksploatacji dewońskich wapieni rafowych. Nad jeziorkiem zaadaptowana z pieca baszta, w której księżna Daisy pszczyńska urządziła niegdyś izbę dla myśliwych. Koło jeziorka znajdują się nieczynne od 100 lat piece do wypalania wapna. W okolicy są drzewa pomnikowe (lipa, buki) oraz stanowiska roślin chronionych (konwalia leśna, wawrzynek wilcze łyko, śnieżyczka, zawilec). Po dojściu nad jeziorka mgła zaczęła się podnosić i widać było całe piękno otaczającej przyrody. Rosnące wokół Jeziorka drzewa odbijały się w tafli wody, wyglądało to cudownie. Posiedzieliśmy na ławeczkach posilając się kanapkami. Wracając do Lubiechowa słońce oświetlało swymi promieniami naszą powrotną drogę. Jak zwykle byliśmy zadowoleni z naszej wyprawy. Następna wycieczka to wyprawa na Górę zamkową.

    18 kwietnia 2008r. Góra Zamkowa

    Na tę wyprawę wybrałyśmy się we dwie z Marysią, ponieważ reszta towarzystwa miała sprawy do załatwienia. Na Podgórze dojechałyśmy autobusem. Idąc żółtym szlakiem doszłyśmy do podnóża Góry Zamkowej. Szlak prowadził stromo wśród drzew pod górę. Marysia stwierdziła, że tą drogą nie pójdzie, ale ścieżką dookoła, a więc rozdzieliłyśmy się. Ja sapiąc jak lokomotywa, wspinałam się pod górę. Na szczycie Góry Zamkowej znajdują się ruiny zamku rycerskiego Nowy Dwór. Został on Wzniesiony przed 1364r. za Ks. Bolka II świdnicko-jaworskiego i dał początek Wałbrzychowi. Właścicielami zamku od XV wieku były śląskie rodziny Schaffgotschów, Czetryców, Zeydlitzów. Rozbudowany w 1402 r., został przebudowany w XVI wieku na

     

    renesansowy pałac. Opuszczony po pożarze w 1581 roku, ufortyfikowany dla  celów wojskowych

    w XVIII wieku. Do dnia dzisiejszego zachowały się fragmenty murów obronnych i mury wyższej

    części zamku oraz miejsca dziedzińców. Z murów obronnych widziałam jak Marysia z mozołem wspina się pod górę. Trzeba było widzieć jej radość, kiedy stanęła zmęczona w bramie ruin. Kiedy już pooglądałyśmy zachowane ruiny, i posiliwszy się kanapkami udałyśmy się w drogę powrotną, oczywiście wstępując po drodze na herbatę. Pogoda i humor nam dopisywał.

     

    25 kwietnia 2008r. Szczawno- Zdrój

    Postanowiliśmy, że w ten dzień wybierzemy się do Szczawna-Zdroju, dlatego, że Krysia miała tam zabiegi. Pogoda była iście wiosenna. Po przyjeździe przespacerowaliśmy się po miejscowym bazarku. W małej kawiarence wypiliśmy kawę i zjedli po ciachu. Spacerowaliśmy po parku zdrojowym. Podziwialiśmy panoramę z Wieży Anny. Co wiemy o Szczawnie- Zdroju? Według przewodnika to: Szczawno - Zdrój uzdrowisko balneo - klimatyczne wykorzystujące wapienno- magnezowe i siarczanowe szczawy alkaliczne w leczeniu dróg oddechowych, artretyzmu, cukrzycy i schorzeń dróg moczowych. Pierwsza wzmianka o Szczawnie (wówczas Sulikowie) z 1221 roku w Księdze Henrykowskiej. Początkowo była lennem Piastów wrocławskich; od 1509 roku własnością Hochbergów ( właścicieli Książa). Większość zabudowy uzdrowiska pochodzi z przełomu XIX i XX wieku. Pijalnia wód mineralnych z salą koncertową
    z przylegającą do niej halą spacerową z 1894 roku. Teatr zdrojowy z 1860 roku. Szpital uzdrowiskowy nr 1 – to dawna siedziba Hochbergów. Szpital uzdrowiskowy “Korona  Piastowska” - dawna gospoda z XIX wieku, dom rodzinny pisarzy, braci Carla i Gerharda Hauptmanna; na ścianie zewnętrznej tablica pamiątkowa. Dawna gospoda z 1845 roku, obecnie pensjonat Dworzysko. Jak Krysia skończyła zabiegi, weszliśmy do pijalni i na pierwszym piętrze obejrzeliśmy wystawę obrazów Pani Barbary Muchy - Brodzińskiej, posileni duchowo, wybraliśmy się pokrzepić ciało. W gospodzie “pod Wieżą” nie było drogo, a porcje tak duże, ze nie mogliśmy wszystkiego zjeść. Ociężali wybraliśmy się w drogę powrotną przez Wzgórze Gedymina. Wychodząc z lasu na pola zobaczyliśmy jak niebo zaciąga się ciemnymi chmurami. Szczęśliwie dotarliśmy do domu unikając deszczu.

    02 maja 2008r. Jelenia Góra i okolice

    Pociągiem o 7.14 wyruszyliśmy na wycieczkę w Karkonosze. Pierwsze kroki skierowaliśmy Do Jagniątkowa- obecnie od 1998 roku najwyżej położona część Jeleniej Góry,

     

     

    kiedyś samodzielna wieś. Później dzielnica Sobieszowa i Piechowic. Jagniątków rozciąga się wzdłuż potoku Wrzosówka i jego dopływów Brocza i Sopotu, na wysokości 470- 600 m. n.p.m. Założycielami osady byli czescy protestanci, którzy przybyli tu w połowie XVII wieku. Wieś leżała w dobrach rodziny Schaftgotsch. W 1902 roku przeniósł się tu ze Szklarskiej Poręby znany pisarz, noblista z 1912 roku Gerhart Hauptman, który mieszkał tu do śmierci w 1946 roku.
    W wybudowanej dla pisarza secesyjnej wilii “Kamień Łąkowy” podziwialiśmy z roku 1922 pokryte wnętrze holu barwną polichromią, namalowaną przez śląskiego malarz secesyjnego J.M.

    Avenariusa. Po zwiedzenie przepięknej wilii udaliśmy się do Sobieszowa - dzielnicy od 1976 roku Jeleniej Góry. Oczywiście, Sobieszów był własnością rodziny Schaffgotsch, widzieliśmy ich dawny pałac, obecnie mieści się tu Technikum Rolnicze. Zwiedziliśmy Muzeum Karkonowskiego

    Parku Narodowego. Zgromadzone eksponaty obejmują: geologię, mineralogię, faunę, florę
    i ochronę środowiska. Po obejrzeniu Kościoła Parafialnego Św. Marcina i gotyckiej dzwonnicy, pojechaliśmy do Cieplic. Cieplice- od 1975 roku dzielnica Jeleniej Góry. O początkach Cieplic mówi legenda, według której tutejsze ciepłe źródła odkrył w 1175 roku podczas polowania Bolesław Wysoki. Cieplice były własnością rycerskiej rodziny Schaffgotsch, ich pałac położony jest w centrum uzdrowiska pomiędzy Placem Piastowskim a Parkiem Zdrojowym. Obecnie mieści się tu filia Politechniki Wrocławskiej. W centrum uzdrowiska znajduje się Kościół św. Jana Chrzciciela- zespól poklasztorny. Obecny wybudowany w stylu gotyckim, prowadzi do niego wejście przez bramę w XVIII –wiecznej dzwonnicy. Na dziedzińcu kolumny i rzeźby. W murze płyty nagrobne rodziny Schaffgotsch. Niedaleko kościoła znajduje się Dom Zdrojowy wybudowany przy ujęciu źródeł. W jego ścianie wmurowana tablica upamiętniająca fundację Piastów z 1281 roku. Przy  tej samej ulicy znajduje się  Długi Dom. Po zwiedzeniu tych wszystkich miejsc, poszliśmy do chińskiej restauracji MEKONG. Ostatni etap wycieczki to rynek w Jeleniej Górze oraz Kościół SS. Erazma i Pankracego, który jest jedną z najstarszych budowli
    w mieście.  W zewnętrznych ścianach wmurowane są płyty nagrobne i epitafia z XVI i XVIII wieku.

    Zwiedzając nasze ziemie, ciągle natykamy się na nazwisko Schaffgotsch, właścicieli rozlicznych zamków, pałaców, uzdrowisk, fabryk, majątków ziemskich i folwarków. Kim Oni byli? Był to czołowy śląski ród arystokratyczny. Przybyli na te ziemie w XIII wieku z Turyngii.

    Po zwiedzeniu kościoła udaliśmy się na dworzec PKP. Do Wałbrzycha przyjechaliśmy około 20.00. Pomimo mglistej i trochę deszczowej pogody, uznaliśmy, że dzień był udany.

    Maria Krajewska

     

     

    Wycieczka do Legnicy - 02 maja 2008r. (piątek)

    W piękny, majowy dzień stała grupa wycieczkowiczów SUTW zorganizowała wypad do trzeciego pod względem wielkości miasta Dolnego Śląska - Legnicy. Na Dworcu PKS w Legnicy powitałam swych “podopiecznych” tuż przed godz. 9.00. Przyjechałam tam bowiem dzień wcześniej. W Legnicy spędziłam dzieciństwo, młodość i kocham to miasto od chwili, gdy
    je ujrzałam. Chociaż nie urodziłam się w Legnicy, uważam się jednak za legniczankę.

    Jak zwykle, pierwsze kroki skierowaliśmy do dworcowego kiosku, gdzie nabyliśmy kupony Toto-Lotka licząc na wysoką wygraną, gdyż kumulacja w najbliższym losowaniu opiewała

    na kwotę 10 mln PLN. Z nadzieją, że mamy w dłoni szczęśliwe losy, udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Przeszliśmy obok okazałego gmachu poczty głównej i oczom naszym ukazała się ogromna bryła Zamku Piastowskiego z wieżami św. Piotra – patrona miasta i Jadwigi – żony Henryka Brodatego. Przeszliśmy przez barokowy portal i na dziedzińcu zamkowym obejrzeliśmy relikty

    późnoromańskiej kaplicy św. Benedykta i Wawrzyńca. Z zamku udaliśmy się w kierunku Kościoła Mariackiego, mijając po drodze Basztę Głogowską. Dziś Kościół NMP jest kościołem ewangelickim. Według kroniki Długosza tutaj właśnie wysłuchał mszy Henryk Pobożny przed bitwą pod Legnicą 9 kwietnia 1241r. Kościół ten zwiedził także w 1890r. Stanisław Wyspiański, wówczas jeszcze student Akademii Krakowskiej. W sąsiedztwie kościoła przy pl. Klasztornym znajduje się piękny budynek I Liceum Ogólnokształcącego, który przed laty był klasztorem sióstr Benedyktynek. Potem udaliśmy się w kierunku samego serca legnickiej Starówki. Tuż przy wejściu w ulicę NMP jest kamienica Scholza z pięknymi sgraffiti na ścianie frontowej. Hans Scholz był znanym legnickim humanistą i rektorem szkoły przy kościele Piotra i Pawła. Uliczka NMP jest typowym miejskim deptakiem. Nie jeżdżą tędy samochody, a po obu jej stronach
    w odnowionych, kolorowych kamieniczkach mieszczą się sklepy, gabinety i biura. Tutaj właśnie zrobiliśmy sobie pierwsze w Legnicy grupowe zdjęcie przy sylwetce Satyrykona – symbolu Festiwalu Satyrycznego, który jest stałą, doroczną imprezą kulturalną miasta. U wylotu ulicy NMP zaczyna się rynek staromiejski. Przeszliśmy skwerem do pl. Katedralnego a następnie do
    pl. Słowiańskiego, gdzie obejrzeliśmy Nowy Ratusz z 1905r., tuż przy nim – niewielką, lecz bardzo urokliwą fontannę Chłopca z Łabędziem, a następnie - Pomnik Wdzięczności, będący od lat przedmiotem sporów radnych miasta. Zwiedziliśmy jeszcze Katedrę pw. św. Apostołów Piotra
    i Pawła i pozostawiając po lewej stronie Galerię BWA, weszliśmy na legnicki rynek, na jego część zwaną Dużym Rynkiem. Znajduje się tu Fontanna Neptuna przy budynku Starego Ratusza, kamieniczki śródmiejskie zwane Śledziówkami i przy katedrze – pomnik JP II. Niestety, nie mogliśmy się napić kawy w kawiarni Maska w budynku ratusza, ponieważ przeprowadzano tu właśnie remont. Przeszliśmy więc na tzw. Mały Rynek obok Kamieniczki pod Przepiórczym Koszem - chlubą miasta, gdzie mieści się Legnicki Teatr Dramatyczny im. H. Modrzejewskiej.

    Mieliśmy nadzieję na wypicie kawy w kawiarni teatralnej, lecz otwierano ją dopiero o 11.00.
    Z kolei w kawiarence przy Galerii BWA była tylko kawa i lody – poza tym żadnych słodkości. Moi wałbrzyscy wycieczkowicze zrezygnowali więc z jej usług. Podobnie było w Snack-barze
    i Restauracji Piastowskiej. Dopiero w Adrii zaspokoili swe apetyty wyśmienitą kawą Lavazza, doskonałą herbatą i miniaturowymi babeczkami. Z Adrii udaliśmy się pod fontannę Syreny
    i zrobiliśmy sobie przy niej kolejną “zbiorówkę fotograficzną”. W kasie Muzeum Miedzi zakupiliśmy bilety wstępu do Mauzoleum Piastów w kościele św. Jana i udaliśmy się tam wraz
    z przewodniczką. Po drodze zapoznała nas z historią powstania mauzoleum i zwróciła uwagę na piękną bryłę Muzeum Miedzi, mieszczącego się w dawnym budynku Opatów Lubiąskich. Samo Mauzoleum Piastów mieści się w prezbiterium kościoła i jest miejscem spoczynku ostatnich władców brzesko-legnickich z linii Piastów śląskich. Z mauzoleum udaliśmy się na dziedziniec Akademii Rycerskiej, w murach której w XIV wieku kształciła się młodzież szlachecka m.in.
    Andrzej Zamoyski i Stanisław Lubomirski. Obecnie w budynku Akademii mieści się USC, Zespół Szkół Muzycznych oraz Towarzystwo Muzyczne im. Karlińskiego. Część sal udostępniona jest do zwiedzania, ale na dziedzińcu wciąż trwają prace renowacyjne. Podczas stacjonowania wojsk radzieckich w Legnicy w pomieszczeniach Akademii Rycerskiej znajdowały się magazyny.
    Z Akademii udaliśmy się do parku miejskiego. To “zielone płuca miasta”, a Legnica zwana jest “zieloną stolicą Dolnego Śląska”. Park oraz skwery i wszystkie tereny zielone zajmują znaczącą część powierzchni Legnicy. Już w parku, przy okazałym budynku II Liceum Ogólnokształcącego obejrzeliśmy Kozi Staw, pomnik śpiącego lwa, a na szkolnym dziedzińcu pomnik przyrody – Lipę Schillera z pamiątkową tablicą oraz rzadko spotykany gatunek sosny czarnej oraz wyjątkowej urody platan. Nieco dalej, w pobliżu dawnego Teatru Letniego rośnie również rzadko spotykany, okazały miłorząb japoński dwuklapowy. Na skwerze między tzw. Patelnią a Palmiarnią zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Zaliczyliśmy tutaj sesję fotograficzną, starając się zatrzymać w kadrze śliczną rudą wiewiórkę, która nader chętnie nam pozowała. Podczas przechadzki aleją parkową obejrzeliśmy rosarium nad stawem, muszlę koncertową i najpiękniejszą część parku, gdzie na parkowych ławeczkach wypoczywający legniczanie wsłuchują się w szum licznych fontann. Przed opuszczeniem parku rzuciliśmy jeszcze okiem na przepływającą leniwie przez park Kaczawę i wróciliśmy do centrum, by w restauracji o nazwie Tivoli zjeść zasłużony posiłek. Przytulny wystrój lokalu zaostrzył nasze apetyty, a sprawna i miła obsługa dopełniła reszty. Tivoli opuściliśmy syci i zadowoleni. Stamtąd przez Rynek, legnicki deptak
    i pl. Klasztorny dotarliśmy do legnickiego Dworca PKS, gdzie pożegnaliśmy się dziękując sobie wzajemnie za mile spędzony i pełen wrażeń dzień.

    06 maja 2008r. Alicja Mikołajczyk

    Zamki i pałace Wielkopolski

    Wycieczka w okresie od 30 maja do 1 czerwca 2008.

    Kierownictwo Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku zorganizowało nam kolejną, kilkudniową wycieczkę krajoznawczą. W ubiegłym roku przemierzaliśmy trasę okolic Krakowa śladami polskich literatów. Tym razem wybraliśmy się do Wielkopolski, by zwiedzić m.in. zamki
    i pałace tego regionu. Wyjechaliśmy 30 maja o godz. 5°° z parkingu koło Reala 21-osobową grupą, wyłączając kierowcę. “Oczko” jest liczbą szczęśliwą. Wiadomo więc było od samego początku, że wycieczka spełni nasze oczekiwania. Na pierwszy dzień pobytu w Wielkopolsce mieliśmy zaplanowany Biskupin i Gniezno. Do Biskupina przyjechaliśmy na jedenastą.
    Przy wejściu czekała na nas przemiła przewodniczka, której strój i uczesanie podkreślały jej słowiańską urodę. Ten rozległy rezerwat archeologiczny o powierzchni 23 ha jest miejscem, gdzie możemy zapoznać się ze zwyczajami i życiem codziennym ludzi, żyjących na Pałukach przed tysiącami lat. Zrekonstruowane na terenie rezerwatu prehistoryczne osiedle łużyckie,
    a w nim stare ule, szałasy, chaty wraz ze zgromadzonym w nich sprzętem przenoszą człowieka
    w zupełnie inny, jakże prymitywny i prosty świat. W pawilonie muzealnym jest stała ekspozycja “Świt historii na Jeziorem Biskupińskim”. Mieliśmy okazję obejrzeć też wystawę czasową, dotyczącą zagrożeń. Ta ekspozycja wzbogacona filmem oraz efektami świetlnymi i dźwiękowymi “nijak” nie pasowała do tego, co oglądaliśmy przed wejściem do sali i po wyjściu z niej.
    To brutalne zderzenie dwóch, jakże odmiennych, światów. Na tle wejścia do osady zrobiliśmy sobie pamiątkowe, grupowe zdjęcie do uniwersyteckiej kroniki.

    Z Biskupina pojechaliśmy do Gniezna. To miasto ma szczególne znaczenie w dziejach naszego narodu. Gniezno było bowiem pierwszą stolicą Polski, a w Katedrze Gnieźnieńskiej koronowano w przeszłości polskich królów. Oprócz katedry zwiedziliśmy w tym mieście także Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej oraz Muzeum Początków Państwa Polskiego.

    W późnych godzinach popołudniowych zjedliśmy w Ratuszowej nieco późny, lecz smaczny obiad, po czym udaliśmy się do Ośrodka Wypoczynkowego w Jankowie Dolnym, gdzie mieliśmy opłacone noclegi i śniadania. Po rozlokowaniu się w domkach kempingowych zeszliśmy piaszczystą ścieżką nad jezioro, by napawać się cudnym widokiem zachodzącego słońca.
    Po powrocie do swych pokoi zabraliśmy się z zapałem do lektury. “Warsztaty literackie”
    w niektórych pokojach zakończono dobrze po północy. Taki pęd do wiedzy wielu zaskoczył.

    Następnego dnia, zbyt wczesnym rankiem poszliśmy do stołówki w pawilonie nad jeziorem, by się posilić przed kolejnym dniem, na który zaplanowano zwiedzanie Poznania.
    W Poznaniu byliśmy już o 1030. Udaliśmy się w kierunku Rynku i zamierzaliśmy po drodze zwiedzić Muzeum J.I. Kraszewskiego. Niestety, od samego rana z literaturą nam się nie wiodło.

    Tego dnia bowiem muzeum to, a także usytuowane w Rynku Muzeum Henryka Sienkiewicza, nie było czynne. W Poznaniu na weekendy nie planuje się spotkań literackich. Zwiedziliśmy za to bardzo ciekawe eksponaty w Muzeum Instrumentów Muzycznych.
    To jedyny w Polsce zbiór instrumentów muzycznych pochodzących ze wszystkich zakątków świata. Na godzinę 12°° udaliśmy się pod ratusz i cierpliwie czekaliśmy na poznańskie Koziołki, które miały się ukazać w oknie nad zegarem punktualnie w południe. Potem zaspokoiliśmy swoje pragnienie napojami i lodami w pobliskiej kawiarni, a następnie przeszliśmy z Rynku wąską uliczką do Kościoła Farnego św. Stanisława. Tojeden z największych barokowych kościołów
    w Polsce. Ta trzynawowa bazylika jest pełna bardzo bogatych rzeźbiarskich, sztukatorskich
    i malarskich dekoracji. Po wyjściu z fary udaliśmy się w kierunku Muzeum Poznańskiego Czerwca 1956r., które mieści się w dawnym Zamku Cesarskim cesarza Wilhelma II. Ekspozycja

    stała dokumentuje pierwsze w PRL masowe wystąpienie społeczeństwa przeciwko władzy komunistycznej. Wpisaliśmy się tutaj do Księgi Pamiątkowej. Po zwiedzeniu eksponatów przeszliśmy do Starego Browaru, gdzie mieści się Centrum Sztuki, Handlu i Biznesu. Obiekt ma niemal 50 tys. m2, a sklepy znajdują się w autentycznych murach dawnego browaru Huggera
    w samym centrum Poznania. Posilić się tutaj można w licznych restauracyjkach, pubach, pizzeriach i kawiarenkach. Stamtąd pojechaliśmy na Ostrów Tumski, gdzie zwiedziliśmy katedrę. Do naszej bazy noclegowej w Jankowie dotarliśmy o 1920, a już o 2000 smażyliśmy kiełbaski przy ognisku nad jeziorem. Była muzyka, tańce i śpiewy. Po 2200 wróciliśmy do swych pokoi
    i kontynuowaliśmy warsztaty literackie przy równie ciekawej lekturze. Pierwszy czerwiec był ostatnim dniem naszych wojaży po Wielkopolsce. Choć był to Dzień Dziecka – nie otrzymaliśmy nawet po lizaku. Śniadanie było o 730, potem zdjęcie pamiątkowe nad jeziorem i wreszcie o 810 wyjazd do Puszczykowa, gdzie znajduje się Muzeum Arkadego Fiedlera. Było tu doprawdy co oglądać, bo na muzeum składa się wiele obiektów, a mianowicie: muzealna galeria zewnętrzna
    i wewnętrzna, piramida oraz Santa Maria - replika legendarnego żaglowca Krzysztofa Kolumba
    w skali 1:1. O 1100 wróciliśmy do autobusu, by pokonać kolejną trasę…do Kórnika, gdzie znajduje się przepiękny Pałac Działyńskich wraz z przylegającym do niego Arboretum, w którym można podziwiać bogatą kolekcję drzew i krzewów. Na powierzchni 40 ha znajduje się ponad 3 tys. gatunków krzewów i drzew, w tym wiele egzotycznych. Potem poszliśmy jeszcze do wozowni
    i o 1415 wyjechaliśmy do Gołuchowa. Zwiedziliśmy tam bardzo urokliwy, renesansowy Zamek Działyńskich z bogatą kolekcją malowideł i ceramiki greckiej. Na uwagę zasługują też misterne stropy, odrzwia i kominki. O 1415 udaliśmy się w drogę do domu. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na obiad w Żychlinie, gdzie w przydrożnym Barze Hagen z miłą obsługą posililiśmy się szybko, zdrowo i tanio. Do Wałbrzycha przyjechaliśmy około 2300…, a żal było wracać. Dopisało nam bowiem wszystko, bo i towarzystwo, i pogoda, i organizacja – wszystko szło zgodnie
    z planem i było zapięte na ostatni guzik. Dziękujemy kierownictwu. Po raz kolejny spisało się na medal!

    Czerwiec 2008r. Alicja Mikołajczyk

    Wiadomości z wędrówek po szlakach turystycznych

    w okresie zimy i wiosny 2008 roku.

    Wydaje się nam, że zima to taki nieciekawy okres na wędrówki po szlakach turystycznych. Nic bardziej mylnego. Las w tym czasie jest równie interesujący, jak w pozostałych porach roku. Drzewa i krzewy są gołe, więc widać daleką perspektywę, różne zakamarki i kształty terenu, które zwykle są zasłonięte przez liście. Widać też wyraźnie pierwsze sygnały wiosny, których jeszcze się nie zauważa w mieście.

     

     

    Stary Książ - widok od strony “czarciego szlaku”

     

     

     

     

    Punkt widokowy na Zamek Książ od strony Pełcznicy

     

     

     

     

    Widok na Dolinę Szwajcarską ze szlaku nad ulicą Świdnicką

     

     

     

    Widok na Podgórze z trasy do Przełęczy Koziej

     

    Zimą i wczesną wiosną wędrowaliśmy:

    Chodzimy wiele razy tymi samymi szlakami turystycznymi i mogłoby się wydawać, że już nic ciekawego tam nie zobaczymy. A jednak te wszystkie miejsca ciągle się zmieniają i coś tam się dzieje nowego i dziwnego.

    11 grudnia 2007 r. wędrowaliśmy po Parku Książańskim i zbieraliśmy sobie połamane gałęzie świerkowe i sosnowe na świąteczne stroiki. W okolicach stawu obok Pełcznicy zobaczyliśmy na pagórku pięknego muflona z okazałymi rogami, który stał nieruchomo
    i przyglądał się nam. Potem, gdy byliśmy już po drugiej stronie stawu usłyszeliśmy strzał z broni myśliwskiej. Pewnie został ustrzelony przez ludzi, których widzieliśmy trochę wcześniej jadących samochodem terenowym po tych okolicach. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić, czy się wracać
    i sprawdzać co się stało, czy zgłaszać może o tym zdarzeniu komuś? Jednak poszliśmy dalej, bo być może stalibyśmy się następnymi ofiarami strzałów, gdyby ktoś przez pomyłkę wziął nas za dziką zwierzynę.

    19 lutego 2008 r., gdy schodziliśmy z Niedźwiadków przez łąkę w kierunku ulicy Świdnickiej zobaczyliśmy gęsi, które chciały nas atakować i nawet biegły za nami kawałek drogi, prawie do samej ulicy.

     

    Gęsi

     

     

     

    Domy na ulicy Świdnickiej

     

    25 marca 2008 r., gdy wyjeżdżaliśmy do Sokołowska. W mieście widać było już oznaki wiosny i ani śladu śniegu, natomiast w drodze do Andrzejówki zastaliśmy zimę w pełnej, bajkowej krasie z padającym dużymi płatkami śniegiem.

     

     

     

     

     

     

     

     

    Pod Andrzejówką na tle Waligóry

     

    Widok na pasma górskie z okolic Waligóry

    01 kwietnia 2008r. gdy wracaliśmy z Chełmca, w piękny słoneczny dzień (wcześniej na szczycie góry paliliśmy ognisko), u podnóża góry (w okolicach Białego Kamienia), w leśnym bajorze, zauważyliśmy wiosenną aktywność żab przy składaniu skrzeku, którą było słychać już
    z daleka. Spotykaliśmy konie pasące się na łące pod Dworzyskiem w Szczawnie oraz w Unisławiu Śląskim, które podchodziły do nas, gdy przechodziliśmy drogą obok nich.

     

    Żaby

     

     

     

    Ognisko na Chełmcu

     

    8 kwietnia 2008 r. w Unisławiu Śląskim pod Dzikowcem widzieliśmy wiosenną polankę
    z zawilcami i śnieżyczkami, podczas gdy na Dzikowcu leżał śnieg, który spadł w nocy i przykrył wszystko świeżym puchem. Mogliśmy obserwować odciśnięte na śniegu ślady zwierząt, które musiały przejść tuż przed nami.

     

     

     

    W drodze na szczyt Dzikowca

    Warto wędrować po szlakach turystycznych, aby nawet przez kilka chwil przeżyć niepowtarzalne emocje, które potem zostają w pamięci.

    Maj 2008r. Lucyna Biernacka

     

    Odkrycie talentów na SUTW

    Danuta Grzesik - urodzona przed II wojną światową w małym miasteczku Dęblin, położonym w dolinie przy ujściu Wieprza do Wisły. Dęblin jest ośrodkiem przemysłowym i ważnym węzłem kolejowym łączącym duże miasta takie jak Lublin, Warszawa, Łuków. Jest centrum szkolenia pilotów, od Liceum Lotniczego do Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotnictwa. Oprócz tego najważniejszymi zakładami w Dęblinie są Zakłady Remontowe i Budowlane nad Wieprzem. Wiele się działo w czasie wojny
    w jej rodzinnych stronach. Tak oto wspomina czasy dzieciństwa:

    W Dęblinie pod koniec wojny, kiedy armia wyzwoleńcza wkraczała na tereny Polski zginął mój ojciec. W czasie ciężkiej okupacji niemieckiej, Dęblin był nazywany Ogołocinem, ponieważ każdy przejeżdżający przez miasto pociąg był dokładnie rewidowany przez SS-manów i wszystkie rzeczy przewożone przez pasażerów były im odbierane, a osoby stawiające opór były wyprowadzane z wagonów i rozstrzeliwane. W Dęblinie w 1940 roku powstało Getto
    i trwało do 1942roku, powstał też założony przez Niemców obóz dla jeńców głównie radzieckich, francuskich i włoskich, gdzie zginęło około 80 tys. osób. W okolicach Dęblina istniały oddziały partyzanckie, więc często dochodziło do zbrojnych potyczek z Niemcami. Potyczki te były bardzo uciążliwe i niebezpieczne dla ludności cywilnej. Niemcy po nieudanej akcji mścili się na okolicznej ludności. Pewnego razu moja mama zdążyła uratować przy pomocy mojej osoby uciekającego przed Niemcami mężczyznę. Położyła mnie do łóżka obok ukrytego zbiega, a wpadający gestapowiec zobaczył tylko kilkuletnie dziecko z okrytą głową i matkę stojącą przy łóżku
    z termometrem w ręku. Mama krzyczała “Krang”, co po niemiecku znaczy chora, i okupant wyszedł szybko z mieszkania. Dęblin był też w dużej mierze zamieszkały przez Żydów, którzy masowo ginęli w czasie okupacji. Nad Wieprzem było miejsce na cmentarzu żydowskim Cadyka Izraela Tauba, zmarłego w 1921 roku. Cadyk był twórcą pieśni i melodii Chasyckich.

    Danuta mogłaby jeszcze długo opowiedzieć o wielu ciekawych wydarzeniach z tamtych lat, łącznie ze szmuglowaniem zakazanych towarów itp., ale to temat na inne opowiadanie.

    Po wojnie wyjechałam z Dęblina do wujka do Wrocławia, gdzie chciałam spełnić swoje marzenia z młodości. Natychmiast podjęłam naukę maszynopisania i, stenografii w Średniej Szkole Zawodowej Izby Przemysłowo-Handlowej, która była szkołą prywatną rozwiązaną po 2 latach.
    W szkole poznałam mojego przyszłego męża. Pierwszą pracę podjęłam we wrocławskim Motozbycie. Mój chłopak rozpoczął pracę w telekomunikacji we Wrocławiu,
    a pobraliśmy się w grudniu 1949roku. Potem przyjechaliśmy do Wałbrzycha, gdzie mój mąż został przeniesiony do pracy w telekomunikacji. Jeżdżąc na wycieczki krajoznawcze, poznawaliśmy

    zabytki, Wrocławia, Wałbrzycha i okolicznych miast Dolnego Śląska. Zwiedzanie tak w nas obudziło zainteresowania światem, że coraz dalsze strony i kraje zaczęliśmy odwiedzać. Interesowałam się przybytkami kultu i nowoczesności. Będąc w Berlinie, zwiedzałam galerię obrazów, która wywarła na mnie duże wrażenie i pogłębiła moje pragnienia zobaczenia czegoś więcej. Będąc, w Moskwie, obejrzałam galerię Trietiakowską, zwiedziłam panoramę Bitwa pod Borodino. Obejrzałam kilka wystaw malarstwa, malarzy starszych artystów i młodych współczesnych, malujących na ulicach Paryża i w innych miastach. Zwiedzanie Luwru zrobiło na mnie niezapomniane wrażenia.

    Po przejściu na emeryturę Danuta trafiła na uniwersytet trzeciego wieku z zamiarem nauki języka angielskiego, ale po odbyciu podróży do USA, gdzie zamieszkał jej syn, wiedziała już,
    że spróbuje swoich sił w malarstwie. Motywacją były obejrzane tam widoki wodospadu Niagara,
    a także pejzaże w czasopismach amerykańskich. Zapisała się też do związku emerytów, gdzie do dziś pracuje społecznie.

    Początkowo swoje prace malarskie wykonywała pastelami suchymi na papierze, akwarelami, a następnie coraz większe formaty farbami olejnymi na płótnie. W przeważającej części są to pejzaże, malowane z natury np. zachód czy wschód słońca. Martwa natura to kwiaty
    w wazonach.

    O inspiracjach malarskich tak napisała w zaproszeniu na swój pierwszy wernisaż:

    W pracach, które zaczynam tworzyć inspiruje mnie przyroda otaczająca świat. Bogata
    w formy biologiczne i kolory, okazy poruszające wiatrem drzewa. Widząc i słysząc szum przechodzący w muzykę sfer niebieskich, próbuję oddać to wrażenie w kolorach i formach swoich obrazów.

    Kolory zaobserwowane w przyrodzie działają na nią twórczo. Marzy
    o malowaniu technikami uznanych twórców współczesnych.

    Prace malarskie Danuta wystawia na zakończenie każdego roku akademickiego na Uniwersytecie Trzeciego Wieku przy ul.Malczewskiego22.

    Już na zakończenie I roku akademickiego zobaczyliśmy obrazek przedstawiający kwiat czerwonego Anturium, który wzbudził zachwyt słuchaczek i podziw dla jej talentu. Wtedy wiedziałam, że odkryliśmy nową malarkę na uniwersytecie.

    15 maja 2008r. o godz. 11-tej, odbył się pierwszy wernisaż jej malarstwa zorganizowany
    w Polskim Związku Emerytów Rencistów i Inwalidów Wałbrzychu przy ul Armii Krajowej 40.

    Wernisaż zadedykowała władzom miasta Wałbrzycha i Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Prezes PZERiI Antoni Malinowski przedstawił Danutę Grzesik zebranym gościom, jako społecznego pracownika związku. Wyraził swój podziw i zaskoczenie jej malarskim talentem.

    Na wernisażu była obecna przedstawicielka UM Wałbrzycha ds. kultury i sztuki pani Anna Adamkiewicz. Poza tym załoga związku emerytów i słuchacze SUTW z wykładowcami włącznie
    i kierowniczką Teresą Ziegler.

    Na wernisażu pokazała 21 prac, powstałych w czasie 5 lat uczęszczania na uniwersytet trzeciego wieku pod kierunkiem mgr Barbary Muchy-Brodzińskiej.

     

     

     

    W ciągu pięciu lat działalności uniwersytetu ujawniło się wiele osób obdarzonych talentem: literackim, malarskim, aktorskim, wokalnym, itp.

    Kiedy zobaczyłam ten obraz po raz pierwszy, zaraz pomyślałam sobie, że muszę napisać o tym, co się dzieje
    w lesie po przejściu huraganu.
    Tak powstało opowiadanie pt.“Leśne smutki”,zamieszczone w Wieściach.
    Na uniwersytecie, Danuta dała się poznać jako ilustratorka wierszy zamieszczonych w Przekładańcu poetyckim 2 wydanym na koniec IV roku akademickiego. Danuta jest przykładem naturalnego talentu, objawionego po zakończeniu pracy zawodowej, pod wpływem zajęć na uniwersytecie trzeciego wieku. Takich osób jest u nas wiele.

    Maj 2008r. Teresa Wesołowicz

    Danuta Orska – artystyczna dusza, wszechstronnie utalentowana, potrafi namalować wszystko i wszystkim, nawet komputerową myszką. Kiedy zjawiła się na uniwersytecie, była już uznaną malarką w środowisku artystycznym naszego miasta,
    w kraju i zagranicą. Jest również poetką, nie gardzi też prozą, którą mogliśmy podziwiać w formie opowiadań zamieszczanych w Wieściach. Jest osobą dystyngowaną, uprzejmą, kulturalną
    i życzliwą. Chętna do wszelkiej współpracy, także w zakresie wykonywania ilustracji do utworów napisanych przez słuchaczki uniwersytetu. Dowodem tego są rysunki zamieszczone w wydanym na koniec IV roku akademickiego, tomiku poezji pt. Poetycki przekładaniec 2.

    Wystarczy powiedzieć jej, o czym jest wiersz, a ona namaluje komputerową myszką to, co masz na myśli: np. Anioła lub Wiatr.

     

     

     

     

     

     

     

    Anioł Wiatr

    Ostatnio wykonała kilka projektów ilustracji na okładkę, dla naszego wydawnictwa z okazji
    5-lecia działalności uniwersytetu, które zostanie zaprezentowane jesienią na inauguracji nowego roku akademickiego 2008/2009.

     

    Drzewo wałbrzyskie Plener

     

     

     

     

    Marsz Stal SUTW

     

     

     

     

     

    Sudety Tęcza

     

     

     

     

    UTW Wałbrzych

     

    Myszka komputera jest jej posłuszna, jak malarski pędzel, bo maluje przy pomocy umysłu
    i duszy. Nazwy wyżej przedstawionych ilustracji mają wymiar symboliczny. Wyrażają cele uniwersytetu, patriotyzm lokalny i marzenia słuchaczek.

    Czerwiec 2008r. Teresa Wesołowicz

     

     

    Ćwiczenia warsztatów literackich SUTW

    Spotykamy się tylko dwa razy w miesiącu, ale nie narzekamy na nudę i brak pracy między spotkaniami. Czytamy, piszemy, wykonujemy ćwiczenia – jako prowadząca próbuję przekonać słuchaczki, że należy mieć świadomość składni i poprawnie stosować interpunkcję... Kto pisze na komputerze, ten ma podkreślone błędy przez ustawienia w systemie, choć czasami komputer udaje, że nie wie o co nam chodzi?

    Nie jest to jedyny cel warsztatów literackich, na które zapraszamy wszystkich zainteresowanych czytaniem, albowiem prowadzimy również dyskusje o przeczytanych książkach i piszemy recenzje. Wymiana myśli i opinii na temat lektur jest równie pouczająca, jak tajniki pisania. Przedstawiamy Wam utwory napisane w ramach ćwiczeń warsztatowych, opisywaliśmy obrazek o dowolnej treści.

    Beata Futkowska

    Café Magnolia

    Café Magnolia. Przy stoliku wtulonym w najciemniejszy kąt sali, siedzi dziewczyna.
    Od czasu do czasu ukradkiem spogląda to na zegarek, to w kierunku szatni widocznej za oszklonymi drzwiami. W kawiarni o tej porze dnia jest prawie pusto. Goście zajmują zaledwie cztery stoliki. Poza samotną dziewczyną są tu jeszcze dwie pary, patrzące sobie w oczy
    z czułością. Tuż przy wejściu, nieopodal baru, siedzą trzej mężczyźni o wyglądzie biznesmenów. Gestykulują. Między ich filiżankami rozłożone są jakieś papierzyska i stoi otwarty laptop.

    Dziewczyna przez chwilę im się przygląda, a potem jakby od niechcenia bierze do ręki menu, otwiera je i wodzi palcem po kolejnych stronach.

    Ma na sobie kremową, zwiewną sukienkę na cieniutkich ramiączkach. Na tle opalonego dekoltu połyskuje wisiorek z masy perłowej - takiej samej jak bransoletka. Jasne pantofelki na niewielkim obcasiku zdobią jej smukłe nogi. Ciemne, proste włosy okalają drobną twarz. Dziewczyna odkłada kartę dań i nerwowo uderza palcami o blat stolika. Znowu spogląda na zegarek i gestem przywołuje kelnera. Ten natychmiast rusza w jej kierunku. Podczas gdy dziewczyna składa zamówienie, kelner wpatruje się w jej twarz z wielką uwagą. Speszona, opuszcza wzrok i gestem zniecierpliwienia odsyła zaskoczonego mężczyznę. Przed nią na czerwonym, płóciennym obrusie, obok cukiernicy, stoi wazonik z bukiecikiem konwalii. Dziewczyna dopiero teraz go zauważa. Bierze w dłonie wazonik, przysuwa do twarzy
    i przymykając oczy, napawa się zapachem kwiatów. Trzyma je tak do chwili, gdy kelner stawia przed nią filiżankę kawy oraz literatkę z wodą. Wtedy odstawia flakonik i sięga po cukier. Wsypuje do filiżanki jedną łyżeczkę, drugą, trzecią… powoli miesza i ostrożnie pije pierwszy łyk.

    Krzywi się. Upija kolejny łyk … i następny. Sięga po literatkę i wodą uzupełnia brakujący
    w filiżance płyn.

    Podnosi wzrok i nagle zastyga w bezruchu. W otwartych drzwiach stoi chłopak. Zauważa dziewczynę, szybkim krokiem podchodzi do niej i wręcza kwiaty - ogromny bukiet pąsowych róż. Dziewczyna podnosi się, przyjmuje wiązankę, lecz jej twarz wciąż jest pochmurna. Chłopiec coś jej tłumaczy, ale ona wciąż stoi nieporuszona. Wreszcie młodzieniec sięga do kieszeni. Wyjmuje
    z niej maleńkie pudełeczko, otwiera je i klęka przed zaskoczoną dziewczyną. Dopiero teraz jej twarz się rozjaśnia. Powoli odkłada na stolik róże, sięga do pudełeczka, wyjmuje z niego pierścionek i wpatruje się weń z niedowierzaniem. Chłopiec wstaje i patrzy na nią niepewnie.
    Po chwili dziewczyna rozpromienia się na dobre i zarzuca mu ręce na szyję, przewracając filiżankę z kawą. Brązowy płyn wolno wsiąka w kremową sukienkę i nieskazitelnie czysty dotąd obrus.

    29 lutego 2008r. Alicja Mikołajczyk

    Dziura

    Spora grupka aniołów spaceruje po świetlistym niebie. Rozmawiają o wszystkim
    i o niczym w sposób niekoniecznie anielski. Wokół nich różowe obłoczki obejmują pieszczotliwie ich bose stopy, zastępując hałaśliwe obuwie. Tęczowe niebo nasycone ciepłymi kolorami otula pasmami światła ich pulchne kształty. Zamiast sprzątać niebo, zasłonili się niebieską chmurką, unikając spojrzeń Wszechmogącego.

    Nagle jeden z nich przyklęknął, pochylił się i woła głosem nieco przestraszonym:

    - Ojej! Chodźcie tu, popatrzcie, czy widzicie to samo, co ja?! Ta dziura ozonowa nad Azją znowu się powiększyła od wczorajszego poranka, widać już wyspę Bali i prawie całą Indonezję!

    -Oj! ile tu ciekawych rzeczy do obejrzenia! - Zaczęli mówić jeden przez drugiego i zrobiło się gwarno.

    -Co ty powiesz! To chyba dla nas lepiej, jak więcej widać, co na ziemi się dzieje, choć Szef jest bardzo z tego niezadowolony i ciągle nam przypomina, że to nieładnie tak podglądać śmiertelników.

    - Mój aniele, zapomnij się choć na chwilkę i popatrz na te cudowne plaże skąpane w słońcu, ile tu ludzi leży i nie czuje, co się dzieje z ich ciałami... Nie widzą tego, co my, a szkoda, bo ich ciała parują i wysuszają się jak skwarki na niebiańskiej patelni.

    - Nie wiedzą, co ich czeka przez to opalanie nagich ciał bez opamiętania.

    - To wszystko przez te ich stroje.

     

    - Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi. Oczywiście, że przez stroje coraz bardziej skąpe aż do bólu poparzenia promieniami miejsc szczególnie delikatnych i wrażliwych, do których słońce nie powinno dochodzić.

    - Ciekawe, jak te skrawki materiałów trzymają się na ich osmalonych ciałach, widzę same sznurki i kropeczki... czy może trójkąciki?

    - Ty, użyj trochę wyobraźni, te kropeczki to miseczki na biustach, a trójkąty to majteczki, chyba jesteś już krótkowidzem, mój mały aniołku.

    - Jestem mały, ale noszę łuk ze strzałami nasączonymi lubczykiem i w każdej chwili mogę ugodzić nimi jakąś parę, aby miała się ku sobie bez względu na wiek i tuszę. O! Ten typ na zielono-białym kocu w kratkę bardzo mi się podoba, leży sobie w stringach do góry brzuchem z kapeluszem słomianym na twarzy i udaje, że nie podgląda dziewcząt w pobliżu. Cha! Cha! Cha! – zaśmiał się tak serdecznie, że aż podskakiwał mu różowy tłuściutki brzuszek.

    - Nie śmiej się, amorku, tylko uważaj, bo ci strzał zabraknie i nie nachylaj się zbytnio nad tą dziurą, możesz spaść prosto na damy w stroju toples. A to już byłaby wielka heca i kłopot dla Szefa. Usiądź lepiej na błękitnej chmurce i zrób siusiu na golasy dla ochłody. - Zarechotał jeden
    z aniołków, trzęsąc złocistymi lokami na głowie.

    - A ty, niebieskooki, zrób trochę ruchu w powietrzu swoimi skrzydłami, cały dzień się obijasz, sam już nie wiem, dlaczego przezywają cię Zefirkiem, a tam w dole ludzie duszą się od tego gorąca, że aż do na nas dochodzi nieznośny zapach rozpalonych torsów.

    - O!, torsy to niektórzy mają niezłe. Nie lubię tylko tych zbytnio owłosionych, bo przypominają mi małpy w dżungli. - Skrzywił się i popatrzył w stronę chmury - zasłony.

    - Nie patrz na mężczyzn, tylko na panie. Leżą sobie wydepilowane nie tylko w miejscach odsłoniętych. Ciekawe jak i po co one to robią, nigdy nie udało mi się ich podejrzeć.

    - Przestań dociekać, zapomniałeś, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Uważaj! Zaraz spadniesz, a my nie mamy Jakubowej drabiny do nieba.

    - Spoko! Uważam, uważam, tylko ten złotowłosy pokręcony anioł wierci się koło mnie niemiłosiernie i wpatruje się w jakąś blondynkę, o której opowiadają słone dowcipy.

    - Nic nie słyszę. Ciągle jestem ogłuszony od porządkowania grzmotów na niebie.

    - To i dobrze, bo czasami są nie do słuchania, tylko do patrzenia.

    Nie zauważyli, że Wszechmogący wychyla głowę zza chmury i obserwuje przez wieczną chwilkę poczynania swoich podopiecznych z bardzo srogą miną.

     

    Nie wspomnę już o opadach i że na drugiej półkuli rozsypane gwiazdy mrugają bezwstydnie do księżyca.

    Do roboty aniołki i to już, w tej chwili. Ludźmi sam się zajmę w odpowiednim dla nich momencie. Do was należy ład i porządek na niebie. Czy ciągle muszę o tym przypominać
    i pilnować was, jak ziemskie dzieci?

    Mówi do nich głosem gromkim, jakim tylko może, uśmiechając się do siebie samego.

    - Kocham was przecież i każde swoje dzieło na niebie i ziemi. Jestem niezwykle wyrozumiały,
    ale co za dużo, to niezdrowo, nawet dla istot niebiańskich.

    Aniołki rozbiegły się do swoich zajęć, a Wszechmogący patrzy na dziurę w niebie nazwaną przez ludzi ozonową i myśli:

    - Muszę coś zrobić z tą dziurą, bo mi się pochorują ziemskie niebożęta na różne brzydkie choróbska, chociaż sami do tego doprowadzili, niecnoty, swoją bezmyślnością. Dałem każdemu tyle rozumu i wolnej nieprzymuszonej woli, a oni i tak grzeszą głupotą lub nieświadomością. Dobrze wiedzą, że i tak im wszystko wybaczę, oprócz głupoty oczywiście. - Westchnął ze smutkiem w oczach i poszedł w stronę rajskiego ogrodu.

    luty 2008r. Teresa Wesołowicz

     

    Nasze recenzje o książkach w ramach warsztatów literackich

    Monika Szwaja to autorka tzw. babskich czytadeł. Dowcipny język, jakiego używa do opisu zabawnych sytuacji i przedstawiania zachowań bohaterów, świadczy o jej optymistycznym usposobieniu oraz znajomości ludzkich charakterów. Książki Szwai emanują ciepłem, dobrocią
    i miłością do ludzi, zwierząt i świata w ogóle. Jest w nich sporo elementów łączących twórczość pisarki: to “babskie przyjaźnie”, patrzenie dalej niż czubek własnego nosa, a więc działalność charytatywna (wolontariat, hospicjum, hipoterapia itp.), przesympatyczne starsze panie, zwierzęta (konie, psy, koty) i przede wszystkim sztuka (malarstwo i różne formy muzyki); miejscem akcji zaś niemal wszystkich powieści Szwai jest Szczecin i jego okolice.

    Powieści pisarki polecam wszystkim - w szczególności zaś osobom, które nie wierzą
    w ludzką szlachetność i bezinteresowność. Szwaja uczy optymizmu i wiary w ludzi. Jej książki są doskonałą lekturą na pochmurne i słoneczne dni. To optymistyczne, dowcipne i bardzo kobiece powieści.

    Maj 2008r. Alicja Mikołajczyk

     

     

    Saga o Ludziach Lodu – pierwsza część trylogii, norweskiej pisarki Margit Sandemo.

    Składa się z 47 tomów. Druga część to Saga o Czarnoksiężniku – 15 tomów, i trzecia część Saga
    o
    Królestwie Światła – 20 tomów.

    Akcja Sagi o Ludziach Lodu rozpoczyna się w drugiej połowie XVI wieku, a kończy
    w latach 80-tych XX wieku. Jest to znakomity przegląd historii Skandynawii, obyczajów, wierzeń
    i przemian społeczno-gospodarczych. Autorka porusza sprawy związane z mistyką
    i parapsychologią, tworząc krąg ludzi, którzy widzą, czują i rozumieją więcej niż zwykli zjadacze chleba. Określa ich, jako osoby wybrane, nie tylko do spełnienia wyznaczonych misji w rodzie, ale do szerszego pojmowania świata widzialnego i niewidzialnego. Opowiada też o mitach i legendach z tego obszaru dzisiejszej Europy. Oto dwie legendy skadynawskie przedstawione w skrócie, zawarte w końcowych tomach Sagi o Ludziach Lodu.

    Ewa w raju zakochana w Adamie miała rywalkę o imieniu Lilith, która namówiła węża, aby skusił Ewę do zerwania jabłka z drzewa mądrości. Nie przewidziała jednak tego, że Ewa podzieli się z Adamem i oboje zostaną wygnani z Raju.

    Pewna bardzo stara kobieta mieszkająca z kotem zapragnęła być piękną, młodą dziewczyną i oczywiście spotkać w swoim życiu księcia z bajki. I jak to w bajkach bywa, w pobliżu mieszkała wróżka, która podsłuchawszy rozmowę staruszki z kotem, zamieniła ich w ludzi, o jakich marzyła kobieta. Piękna dziewczyna zakochana w księciu, z rozmarzeniem wpatrzona
    w młodzieńca, usłyszała od niego te słowa: - a teraz żałuj, że ubiegłego lata kazałaś mnie wykastrować.

    Jest w książkach Margit Sandemo wiele niesamowitych opisów z dziejów tego zakątka świata. Kogo interesują rzeczy dziwne i ciekawe oraz przemijanie pokoleń, tworzenie historii to bardzo polecam czytanie jej twórczości.

    Najważniejszym motywem czytania książek jest ciekawość świata, poznanie i przeżywanie losów bohaterów. W jednej z książek Wacława Korabiewicza (1903-1994), polskiego reportażysty, poety, podróżnika i kolekcjonera eksponatów etnograficznych, znalazłam jego Motto, które dedykuję wszystkim na wakacje:

    To nie w Chrystusie rzecz,

    Nie w Buddzie i nie w Mahomecie,

    Jeno w miłości wszechogromnej

    Wszechludzi we wszechświecie.

    To taka zwykła rzecz sama do serca woła,

    A przecież tyle sekt, a jednak tyle kościołów!

    Widocznie miłowanie jest wielkie i... maluczkie,

    Jedno przymiotem Mistrzów, drugie przymiotem uczni.

    Więc daruj nam o Chryste! – Bądź miłościw Panie!

    Żeśmy nie pojęli Twojego Miłowania.

    Maj 2008r Teresa Wesołowicz

    Twórczość słuchaczy – proza i poezja

     

     

     

     

     

     

    Czułość

    Gdy jesteś przy mnie marzę,

    Żeby trwało to wieczność.

    Znad gazety znów patrzysz

    Na mnie, czuję twą miłość.

    Zajmujesz się ogrodem,

    A on, codzień cię woła.

    Wzrokiem kroczę przy tobie,

    I pot ścieram z czoła.

    Ciężko pracujesz, a gdy

    Wracasz, jesteś zmęczony.

    Przytuleniem dziękujesz,

    Za posiłek ulubiony.

    Chwilka na odpoczynek.

    Czeka przyjaciel fotel

    By objąć ramionami,

    Gotów przytulić potem.

    Patrzę jak cię Morfeusz

    Niesie w sny spokojne.

    Znów okrywam cię kocem,

    Odpędzam muchy namolne.

    Po tym obrazie wędrują

    Czule, głodne me oczy.

    Delikatnie całując

    By tego snu nie spłoszyć.

    27 stycznia 2008r.Krystyna Joanna Chmiel

     

    Blady świt

    On już śpi zmęczony,

    A nowy dzień wstaje.

    Upojna noc jeszcze

    Zasnąć jej nie daje.

    Z zazdrością patrzy,

    Gdy ranek już świta.

    Pierwszy promień słońca,

    Jego ciała dotyka.

    Za chwilę wieloma,

    Jeszcze zaspanymi

    O brzasku tuli go

    Promieniami swymi.

    Czule skórę liżą,

    Do góry pełzają.

    Bez wstydu i chciwie,

    Ciało zawłaszczają.

    Bezczelnie go pieszczą,

    Już patrzeć nie może.

    Wreszcie przerwać musi,

    Intymne podróże.

    Naga stoi u okna,

    Niepotrzebny jej strój.

    Opuszcza żaluzję,

    O!... i znów jesteś mój.

    03 lutego.2008r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Do Ojca Świętego

    Na ziemi Ciebie już nie ma,

    A ciałem z nami byłeś.

    Ciągle na nas patrzysz, choć już

    Na zawsze oczy swe zamknąłeś.

    Odszedłeś, lecz na straży

    Zostawiłeś nam swą Świętość.

    Oświecasz, chronisz, dotykasz

    Nas Nią przez pieczę i miłość.

    W sercach naszych nauki

    Twe mają już swe korzenie.

    Tkwić tam będą do zamknięcia

    Oczu, po ostatnie tchnienie.

    Damy Ci znak światełkiem,

    Dziś w rocznicę Twej śmierci.

    Jesteśmy, czujemy jak znów

    Przytulasz nas do swej piersi.

    02 kwietnia 2008r.Krystyna Joanna Chmiel

     

    Transformacje

    Byłam córką, potem wnuczką,

    Teraz jestem matką, babcią.

    A jak mi się poszczęści, to

    Jeszcze zostanę prababcią.

    Krew z krwi i kość z kości,

    Tak te cykle przebiegają,

    Jak w gabinecie luster

    Odbicia się powtarzają.

    Dotykam, przytulam, kocham,

    Myślę i w nerwach cała.

    Życie jak koło, kręci się

    I w obie strony działa.

    Córką była, a matką już.

    I jak życie szansę jej da,

    To ona, babcią zostanie,

    A wtedy ja, będę już pra.

    20 maja 2008r. Krystyna Joanna Chmiel

     

     

    Zapach matki

    Zawsze mnie ciekawiło,

    Dlaczego tak się dzieje.

    Gdy mama wstaje, dziecko

    Do jej łóżka wskakuje.

    Długo się wierci, stęka

    Jakby mruczy, kokosi.

    W poduszkę chce wejść i

    Ze szczęścia, aż je nosi.

    Sama też tak robiłam,

    Nie wiedziałam dlaczego?

    Kiedy syn, dziwiłam się,

    Gdy wnuk, zrozumiałam go.

    Wniosek prosty, w miejscu

    Tym, jest coś magicznego.

    Została tam część matki,

    Ślad zapachu przyjemnego.

    Jak pachnie nasza mama?

    Rano radością, ciepłem.

    Każdy to pamięta, a

    Czułością, troską przed snem.

    Pachnie świętami, ciastem,

    Miodem, mlekiem, czystością,

    Prezentem, przytuleniem,

    Bezpieczeństwem i miłością.

    24 maja 2008r. Krystyna Joanna Chmiel

     

     

     

    Pamięci M...

    Minęło już, 5 długich lat.

    Wciąż nie mogę pogodzić się,

    Że odeszłaś w inny świat,

    Nie ujrzę, nie usłyszę Cię.

    Wiele chcę powiedzieć mamo,

    Jak bardzo jest mi Ciebie brak.

    Chcę przytulić się, objąć Cię,

    Bez Ciebie inny już, ten świat.

    Miła ma, daj znak, dobrze tam

    Ci jest, nie przechodzisz mąk?

    Nie cierpisz z bólu, pewno

    Odpoczywasz, wśród niebiańskich łąk.

    Każdego dnia jesteś przy mnie,

    W sercu, myślach i czynach.

    Zmówię, “Ojcze Nasz” i będę

    Znów z Tobą, w modlitwach.

    Najukochańsza z matek

    Ta chwila przyjdzie na pewno,

    Że znów spotkamy się obie

    I zostaniemy na wieczność.

    23 maja 2008r. Maria Krysztowiak

    Do mamy

    Byłaś mi zawsze podporą,

    Byłaś przy mnie w dzień i noc.

    Byłaś, gdy byłam też mała,

    I wtedy gdy w dal odjechałam.

    Moja Kochana Mamo,

    Jak mi Cię teraz bardzo brak

    Odeszłaś w ciszy, nagle,

    W ogromnym bólu.

    Tajemnicę zabrałaś,

    Na tamten świat.

    Tak dużo Ci powiedzieć chciałam,

    Jak bardzo Cię kochałam.

    I że teraz bez Ciebie,

    Inny jest, obecny świat.

    Mamuś Kochana, bądź ze mną,

    Do końca mych lat.

    Twoja córka

    24 maja 2008r. Maria Krysztowiak

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    Burza

    Nad miastem kłębiły się ciężkie, deszczowe chmury. Z daleka dochodziły złowrogie pomruki, a niebo raz po raz pulsowało jasnością, co było nieomylnym znakiem, że zbliża się burza. Ptaki, do niedawna rozśpiewane wśród gałęzi, teraz ucichły. Tylko jaskółki krążyły nisko, tuż nad dachami. Ludzie spieszyli do domów pochyleni, z postawionymi do góry kołnierzami. W pośpiechu zamykano okna. Silne podmuchy wiatru miotały gałęziami drzew i unosiły w powietrze strzępy folii i papieru porzucone na ulicach. Miasto szarzało i stawało się coraz bardziej ponure. Pierwsze krople deszczu znaczyły już na chodnikach
    i asfalcie ulic ciemne plamy. Niektórzy przechodnie przyspieszali kroku, inni kryli się w bramach, by przeczekać deszcz. Ciemne, mokre plamy gęstniały na ulicach. Porywy wiatru były coraz gwałtowniejsze i tym, którzy nieśli już nad głowami otwarte parasole, coraz trudniej było je utrzymać. Reflektory samochodów odbijały się w mokrym asfalcie, tworząc podskakujące świetlne kule. Błyskało z coraz większą częstotliwością, a grzmoty były tak blisko, że wydawało się, że na miasto zwalają się wielkie, skalne głazy. Deszcz także przybrał na sile. Ulice pustoszały. Tylko uliczne latarnie rzucały na chodniki słabe światło poprzez ścianę deszczu i tylko drzewa wirowały w szalonym tańcu, bezwolnie poddając się silnym podmuchom wiatru.

    Piotr siedział przy oknie i od czasu do czasu spoglądał w niebo z nadzieją, że ten ponury, przygnębiający obraz wkrótce zniknie. To, co obserwował przez szyby, wywoływało w nim nader przykre wspomnienia.

    W dniu wypadku także rozpętała się burza. Przyjaciel, z którym wracał do domu po zdanym egzaminie, w ostatniej chwili zauważył poprzez strugi deszczu dwa rozmyte światła
    z naprzeciwka. Potem tylko usłyszał huk i zaległa cisza... Któregoś dnia zaczęły docierać do jego uszu czyjeś przytłumione głosy, jakby z oddali. Nie rozpoznawał ich, choć próbował sobie przypomnieć do kogo należą.
    Nie miał siły unieść powiek. Nie zależało mu zresztą na tym, by się upewnić kto przy nim był.
    Z rozmowy wynikało, że jest w szpitalu. Nie miał jednak pojęcia jak się tu znalazł.
    Co się wydarzyło? A kiedy któregoś dnia wreszcie przypomniał sobie światła tuż przed maską samochodu stało się jasne, że mieli wypadek. On przeżył, tego był pewien. Słyszał rozmowy na temat poprawy swego stanu, rozpoznawał już głos matki, a i obolałe ciało, choć się nie poruszał, świadczyły o tym, że żyje. Nikt jednak nie mówił o Maćku. Przecież jechali razem. To Maciek kierował swym nowiutkim Golfem.

     

    Mijały dni. Piotr wciąż był przykuty do szpitalnego łóżka. Kiedy na dobre odzyskał świadomość matka powiedziała mu, że Maciek zmarł nazajutrz po wypadku, nie odzyskawszy przytomności. Piotr przeżył, nie mógł jednak chodzić i nie wiedział, czy kiedykolwiek stanie
    o własnych siłach. Miał jednak wciąż nadzieję. Po powrocie do domu młoda i śliczna rehabilitantka przychodziła bowiem do niego każdego dnia. Zmuszała do ćwiczeń mimo bólu, który odczuwał. Kiedy prosił, by dała mu choć chwilę odpocząć, zarzucała mu, że się pieści. Nie chcąc uchodzić za słabeusza poddawał się więc bez słowa skargi masażom i ćwiczeniom. Z czasem wszystkie te zabiegi sprawiały mu coraz mniej bólu. Nadal jednak nie mógł chodzić.

    Odwrócił swój wózek tyłem do okna. Z oczu popłynęły łzy. Był w mieszkaniu sam, mógł więc sobie pozwolić na chwilę słabości. Znowu pomyślał o Ewie, jej sprawnych dłoniach
    i ciepłym głosie. Dziwił się, że tak ładna i miła dziewczyna jest sama. Poświęcała mu część swego dnia, ale wiedział, że wykonuje tylko swą pracę. Nie przychodziła przecież dla niego. Piotr jednak każdego ranka coraz bardziej niecierpliwie czekał na jej dzwonek u drzwi. Najpierw słyszał dochodzące z przedpokoju krótkie powitanie z mamą, a zaraz potem w drzwiach jego pokoju stawała Ewa - wciąż uśmiechnięta sprawiała wrażenie, że nie imają się jej żadne troski. Z całej jej postaci emanował optymizm i radość życia.

    Piotr zapadł w sen. Śnił, że Ewa głaszcze go po głowie, dłonią dotyka jego karku.
    To sprawiało mu taką przyjemność… Pragnął, by ta chwila trwała jak najdłużej. Gdy otworzył oczy wciąż czuł na karku dotyk Ewy, ciepło jej dłoni. Odwrócił się i spojrzał w okno. Na zewnątrz nie było śladu burzy. Tylko ogromne kałuże na ulicy i krople deszczu pozostałe na szybach przypominały o nawałnicy, która przeszła nad miastem. Spojrzał w niebo. Nie było już na nim ciężkich, szarych chmur. Zamiast nich natura wyrysowała na niebie prześliczny, siedmiobarwny łuk. Promienie słoneczne spływały przez szybę na stopy i dłonie Piotra. Poczuł ich ciepło. Owładnęła go fala nadziei. “Może i mój świat stanie się kiedyś piękniejszy?” – pomyślał.

    15 stycznia 2008r Alicja Mikołajczyk

     

    Adoratorzy babci Magdaleny

    Bardzo lubię słuchać opowieści mojej babci Magdaleny. Odwiedzam ją często, bo póki jeszcze żyje mogę dowiedzieć się z tzw. “pierwszych ust” całej prawdy o swej rodzinie. Babcia ma przy tym ciepły głos, doskonałą jeszcze pamięć i pięknie opowiada. Po każdej wizycie u niej wracam do domu z bagażem wiedzy o mych bliskich i o mnie samej. Przywołuje z mego dzieciństwa zdarzenia, których nie pamiętam. Często, kiedy opowiada, przed moimi oczami

    przesuwają się obrazy tak realne, że czuję się znowu małą dziewczynką na kolanach taty lub
    w matczynych ramionach. Każde piątkowe popołudnie poświęcam zakupom w mieście
    i z wypełnionym po brzegi bagażnikiem swojego starego Golfa zajeżdżam przed babciną chatę. Wypakowuję wiktuały, szykuję podwieczorek i rozpalam w kominku. Uwielbiam buzujący w nim

    ogień i czuły dotyk babcinej dłoni. Po posiłku przysuwam więc do kominka wysłużony już fotel, siadam u babci stóp, opieram głowę na jej kolanach i czekam na kolejną opowieść. Babcia wie doskonale, jak bardzo lubię jej słuchać. Posiada wyjątkowy dar ubarwiania swych gawęd, a ja chłonę każde jej słowo z taką uwagą, że chwilami zapiera mi dech.

    Tamten wieczór był wyjątkowy. Babcia postanowiła mi opowiedzieć o swych chłopcach.
    W młodości musiała być piękną kobietą, bo ślady urody pozostały na jej twarzy do dziś. Przypuszczałam, że chłopcy się za nią uganiali, lecz ona sama nigdy o tym nie mówiła. Tego wieczoru postanowiła zdradzić mi swe sercowe tajemnice z okresu młodości.

    Pierwszą sympatią mojej babci Magdaleny był Kazio. Oboje byli zaledwie pięciolatkami,
    a sąsiedzi nazywali ich już wtedy “nierozłączkami”. Uwielbiali wspólne zabawy na łące
    i w przydomowym ogródku moich pradziadków. Gdy babcia skończyła pięć lat pradziadkowie przeprowadzili się z małego kieleckiego miasteczka na Ziemie Odzyskane - do miasta, które zafascynowało babcię swym ogromem. Z czasem polubiła je tak bardzo, że nie wyobrażała sobie, by mogła je kiedykolwiek opuścić. Szczęśliwie i powoli toczyło się tutaj życie. Na podwórku towarzyszem jej zabaw był teraz Mirek. Jego rodzice mieli w pobliżu niewielki sklepik jarzynowy. Mirek uczył babcię jeździć na jej pierwszym dwukołowym rowerku, odganiał natrętów i przynosił lizaki ze sklepiku swojej mamy. Był jej wierny przez całą podstawówkę. Kiedy babcia skończyła siedem lat przyszedł czas na pójście do szkoły. Okazały budynek z czerwonej cegły stał wśród drzew w pobliskim parku. To nastrajało tak romantycznie… Babcia uwielbiała chodzić do szkoły, ale dziś przyznaje, że za nauką jako taką nie przepadała.

    Podczas drugiego roku edukacji do ich klasy przyszedł Władek. Zafascynowany babcią nie odstępował jej na przerwach. Któregoś dnia bezczelnie zaproponował, że będzie jej codziennie odnosił do domu tornister. Władek był małym, rudowłosym grubaskiem z mnóstwem piegów i na domiar złego nazywał się Żelazko. Babcia obdarowała go więc, co dziś przyznaje ze skruchą, wyjątkowo kąśliwym epitetem i dzięki jej pomysłowi pół szkoły wołało za nim “Zardzewiałe Żelazko”. Władek nic sobie jednak nie robił z babci złośliwości i nadal ją adorował. Ponieważ skutki adoracji były raczej opłakane pewnego dnia zdobył się na desperacki krok i poskarżył się prababci, że Magda nie pozwala mu nosić swego tornistra. Mama babci mu ponoć wtedy powiedziała, żeby się tak nie napraszał o to noszenie, jak nie chce garbatej narzeczonej. Władek

    poczerwieniał jak burak i babcia wtedy stwierdziła, że w czerwonym jest mu dużo gorzej niż
    w rudym. Tego dnia jeszcze bardziej zniechęciła się do jego zalotów.

    Rywalem Władka został w szóstej klasie Szymon. Poprzednio chodził z Krysią, ale ta porzuciła go dla Olka. Wszystkie dziewczyny zazdrościły Krysi Szymona. Gdy zapytał Magdę, czy chce z nim chodzić – natychmiast się zgodziła. Jemu pozwoliła nosić swój tornister. Ta idylla

    trwała trzy miesiące, dopóki Krysia nie znudziła się Olkiem i wtedy Szymon do niej wrócił.
    W związku z tym babcia obraziła się na całe męskie plemię i obiecała sobie, że nie spojrzy więcej na żadnego chłopaka. Nie spojrzała… przez całe dwa lata.

    Andrzeja poznała podczas powrotu ze szkolnej wycieczki. Zapatrzyła się na niego i tak jej zostało przez całą szkołę średnią. Był rok młodszy, ale to jej nie przeszkadzało. Był ładnym chłopcem,
    o czarującym uśmiechu i miłym głosie. Pradziadkom też bardzo się podobał. Babcia była tak zadurzona w swoim chłopaku, że opuściła się w nauce. Zasypiając myślała o Andrzeju, w nocy – śniła o nim, a podczas lekcji – marzyła. Nie wyszło jej to na dobre. Prababcia po rozmowie
    z nauczycielką, zakazała randek do końca roku szkolnego. Cóż to była za rozpacz! To był pierwszy chłopak, w którym babcia się kochała. W błyskawicznym tempie poprawiła więc oceny, by móc się spotykać z ukochanym. Andrzej planował wspólną przyszłość, w marzeniach budował ich własny dom, ustawiał meble i planował gromadkę dzieci. Tak chodzili z sobą przez cały czas jej nauki w liceum…trzymając się za ręce. Wydeptali w parku wszystkie ścieżki, nadawali nazwy miejscom, w których lubili bywać, znali każdą parkową ławeczkę. Babcia twierdzi, że Andrzej był wielką miłością jej życia i nie może pojąć jak to się stało, że nie są dzisiaj razem.

    Choć Andrzej był babci sympatią to nie przeszkadzało, by kręcił się koło niej kolega z klasy – Wiktor. Na wszystkich przerwach wystawał pod kaloryferem z dziewczynami, by być jak najbliżej Magdy. Babcia twierdzi, że nigdy jej się nie podobał, a gdy zaczął zabiegać o jej względy i snuć się za nią jak cień – “znielubiła” go jeszcze bardziej. Denerwowały ją ciągłe telefony, propozycje odwiezienia motocyklem po lekcjach do domu (zresztą bezskuteczne) oraz próby wpraszania się do jej mieszkania. Któregoś dnia w drodze do domu sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyczuła pod palcami złożoną kartkę. Wyjęła i spojrzała na kulfoniaste pismo. Był to list pisany do niej…pierwszy miłosny list, napisany na kartkach wyrwanych z zeszytu. Zaskoczona spojrzała na ostatnią stronę, by sprawdzić kto jest jej wielbicielem. Ze zdumieniem stwierdziła, że autorem listu jest Wiktor. No nie, tego było za wiele! Babcia chciała zrobić mu awanturę za to, że grzebał w jej kieszeniach. Postanowiła jednak najpierw przeczytać cały list, wszystkie cztery strony naskrobane drobnym maczkiem i pełne błędów ortograficznych. Usiadła na parkowej ławce, przeczytała go
    w skupieniu “od deski do deski”…i nagle zrobiło jej się Wiktora żal. Zrozumiała, że jest nieszczęśliwy, bo zakochany w niej bez wzajemności. Od tego listu stosunek babci do Wiktora

    bardzo się zmienił. Choć następnego dnia w szkole powiedziała mu, że ma chłopca i nie ma mowy o “chodzeniu” – postanowiła być dla Wiktora milszą i nie ignorować go podczas “podkaloryferowych” rozmów. Do ukończenia nauki w liceum miała w nim wiernego adoratora, ale i przyjaciela. Zawsze mogła na niego liczyć.

    Drugim, cichym wielbicielem babci był Staszek. Nigdy się nie narzucał i babcia nie zdawała sobie sprawy z jego uczuć do dnia, w którym zwrócił jej podręcznik do fizyki. W nim

    właśnie znalazła list od Staszka pełen wyznań. W tym przypadku jednak nie było odpowiedzi, czy wyjaśnień. Babcia zignorowała te wyznania udając, że o uczuciu chłopaka nie ma bladego pojęcia.

    Tuż przed maturą babcia pokłóciła się o jakiś drobiazg ze swym ukochanym Andrzejem. Przestała się z nim jednak spotykać także i z braku czasu. Musiała bowiem “przysiąść fałdów”, by nie oblać matury. Potem przyszły wakacje i Andrzej wyjechał do swego miasteczka u podgórza Izerów. Po wakacjach zaś przeniósł się do szkoły bliżej miejscowości, w której mieszkał i tak się skończył płomienny romans babci Magdaleny z jej pierwszym, prawdziwym chłopcem. Ból po jego stracie babcia próbowała leczyć spotykając się z Marianem. Kiedy jednak babunia zorientowała się, że jej nowy chłopak próbuje wzbudzić w niej zazdrość w dość niewybredny sposób – przestało jej się to podobać i porzuciła go dla Bogdana. Pochodził z Pszczyny.
    Był studentem matematyki, a choć był szalenie przystojny i bardzo miły…nie zawrócił jej zanadto
    w głowie. Po kilku spotkaniach babcia poznała jego gorsze cechy charakteru. Próbował babunię naciągać. Zapraszał ją np. na kawę i gdy przychodził moment zapłaty stwierdzał, że zostawił pieniądze w akademiku. Innym razem proponował pójście do kina i przy kasie zauważał brak pieniędzy. Babcia twierdzi, że dała się nabrać na jego chwyty dwa czy trzy razy, ale później podczas jakiejkolwiek propozycji Bogdana kazała mu sprawdzić kieszenie, czy ma aby przy sobie portfel. Po niespełna trzech miesiącach powiedziała mu jasno, żeby poszukał innej naiwnej, ponieważ go przejrzała na wylot i nie zamierza dłużej robić z siebie idiotki. Był skruszony, przepraszał – nie wpłynęło to jednak na zmianę babci decyzji. Porzuciła go bez najmniejszego żalu. Twierdzi, że spotykała się z nim, by nie mieć “luki w życiorysie”, a przy tym wszystkie jej koleżanki miały chłopców – nie chciała być gorsza. Wkrótce potem poznała dziadka i zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Różnie bywało w ich małżeństwie, bo dziadek okazał się egoistą i despotą. Babcia jednak pokornie znosiła dziadka fanaberie przez ponad 40 lat, aż do jego śmierci.

    Babcia Magdalena wstała z fotela i podreptała do swej sypialni. Za chwilę wróciła
    z paczuszką, związaną czerwoną, wąską wstążeczką. Rozwiązała ją i na podłogę posypały się listy. Pochyliłam się, by je pozbierać. Wszystkie były zaadresowane do babci. To były listy od jej Andrzeja – chłopca, który zniknął z jej życia w jakiś niewytłumaczalny sposób i nie wiedzieć czemu, zapadł w jej serce na całe życie.

    2008r. Alicja Mikołajczyk

    Bezmyślność czy głupota?

    Dobiegł mnie z ulicy przeraźliwy krzyk. Podeszłam do okna. Przed bramą grupka młodych ludzi i zabawiała się w idiotyczny sposób. Dwaj chłopcy chwycili za ręce i nogi dziewczynę, prawdopodobnie swoją koleżankę i starając się coraz wyżej ją rozbujać, zarykiwali się z radości. Mieli doskonałą zabawę bo dziewczyna darła się w niebogłosy. Pozostali trzej - dopingowali kolegów, także nieźle się bawiąc. Po chwili przenieśli się bliżej jezdni, nie wypuszczając z rąk przerażonej dziewczyny i dalej nią huśtając. Przechodnie omijali rozbawioną grupę, przechodząc na drugą stronę ulicy. Jezdnią w obu kierunkach jechały samochody, zwalniając na wysokości młodzieżowej grupy. Kierowcy wyraźnie obawiali się, że dziewczyna może wysunąć się z rąk chłopców i upaść wprost pod nadjeżdżające samochody. Kiedy już tak osłabła od krzyku i płaczu, że nie miała nawet siły wołać o pomoc – wypuścili ją na ziemię, tuż przy krawężniku a kiedy usiłowała wstać, żaden z nich jej nie pomógł. Pewnie byli bardzo zmęczeni... Dziewczyna otrzepała się ze śniegu i bez słowa odeszła, pochlipując. Zabawa się skończyła.

    03 grudnia 2007r. Alicja Mikołajczyk

    Moja pierwsza, niespełniona miłość

    Miałam wtedy 15 lat i byłam w drugiej klasie liceum. Pewnego majowego dnia, na krótko przed zakończeniem roku szkolnego, pojechaliśmy do Špindlerovego Mlyna w ówczesnej Czechosłowacji. Tam właśnie miał się rozpocząć trzydniowy pieszy rajd dolnośląskich liceów. Meta była w Jeleniej Górze. Zajęliśmy w tym rajdzie drugie miejsce. Jego uroczyste zakończenie oraz wręczenie nagród zwycięskim drużynom miało miejsce na dziedzińcu jednej
    z jeleniogórskich szkół.

    Była niedziela. Szczęśliwi i dumni udaliśmy się na przystanek PKS, by powrócić do Legnicy. Wkrótce na stanowisko podjechał autobus i moi klasowi koledzy rzucili się do drzwi, by zająć miejsca. Nie miałam ochoty ani siły na przepychanki. Postanowiłyśmy z koleżanką zaczekać,
    aż wsiądą. Gdy wreszcie udało nam się wejść do środka, zostały tylko wolne miejsca na kołach
    i w końcu autobusu. Zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że podczas podróży wytrzęsie nas jak niemiłosiernie. Nie zachwyciło mnie to, ale nie było innego wyjścia. Zatrzymałyśmy się
    w przejściu, głośno zastanawiając się, gdzie nas mniej “wytelepie”. Spojrzałam na tylne siedzenia i... zaniemówiłam. Siedziało tam dwóch chłopców z plecakami. Byli mniej więcej w naszym wieku. Jeden z nich z jasną czupryną, drugi kruczoczarny o zniewalającym uśmiechu. Czułam,
    że dwa wolne obok nich miejsca muszą być nasze. Udało mi się przekonać Anulę, że z tyłu zdecydowanie mniej trzęsie niż na kołach. Uwierzyła mi. Gdy podeszłyśmy, obaj nieznajomi chłopcy zerwali się z siedzeń i zaproponowali umieszczenie naszych bagaży na półkach.
    Wtedy nie wydawało nam się to szczególnie wyjątkowe – w tamtych czasach chłopcy miewali jeszcze zadatki na dżentelmenów. Podziękowałyśmy za pomoc i zajęłyśmy miejsca, dając możliwość odpoczynku swoim strudzonym po trzech dniach rajdu stopom. Usiedli naprzeciwko nas. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem i wreszcie przedstawili się. Ciemnowłosy miał na imię Andrzej, a chłopak blond – Jurek. Andrzej...co za imię ! W naszej klasie nigdy nie było żadnego Andrzeja, a ten nie dość, że miał cudne imię – miał też prześliczne, białe zęby, piękny uśmiech
    i ciepły głos. Andrzej stwierdził, że obie mamy urocze imiona. Anula była jeszcze do tego śliczną, czarnowłosą dziewczyną, za którą uganiała się większość chłopców z naszej klasy, ba... szkoły. Dlatego też byłam nieco zdziwiona, że Andrzej podczas rozmowy wykazywał wyraźne zainteresowanie moją osobą. Nie powiem, żeby mnie to martwiło. Wsłuchiwałam się w jego aksamitny głos i spoglądałam co jakiś czas, niby od niechcenia, na ogorzałą od słońca twarz. Andrzej był uczniem I klasy legnickiego Technikum Samochodowego i zajmował w internacie
    2-osobowy pokój właśnie z Jurkiem. Na stałe mieszkał z rodzicami i młodszą siostrą
    w Sobieszowie koło Jeleniej Góry. Jego rodzice mieli plantację czarnej porzeczki. Andrzej wracał właśnie do internatu. Pomyślałam, że dobrze się składa, iż mój dom jest na trasie ich drogi ze szkoły do internatu. Chłopcy odprowadzili najpierw Anulę, a potem mnie; mieszkałam nieco dalej. Kiedy podeszliśmy w trójkę pod mój dom, Jurek pożegnał się i zostawił mnie z Andrzejem. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Andrzej nieśmiało zapytał, czy nie chciałabym się z nim kiedyś spotkać. Zawahałam się, a raczej udawałam, że się waham. Nie chciałam, by się domyślał, jak bardzo mi się podoba. Podałam mu w końcu numer telefonu, a na wszelki wypadek, gdyby go zapomniał, podałam też numer mieszkania i pożegnaliśmy się. Dwa piętra pokonałam
    z prędkością, jakiej nie udało mi się uzyskać na żadnej z lekcji wf-u. Dopadłam drzwi i nacisnęłam dzwonek. Otworzył mi tato. W przelocie musnęłam go w policzek na powitanie i pobiegłam do pokoju stołowego. Niedzielne popołudnia rodzice mitrężyli na grze w remika w tymże pokoju. Mama właśnie wstawała od stołu. Rzuciłam się w jej ramiona i wyszeptałam: “Mamuś, poznałam cudnego chłopaka”. Mama zawsze była moją niezawodną powiernicą. Teraz zastygła w bezruchu. “To Władek się zapłacze!”- stwierdziła. Władek był moim cieniem przez całą podstawówkę. Snuł się za mną bezustannie i bez przerwy coś pożyczał, by mieć pretekst do oddania i odwiedzin

    w moim domu. Przychodził na moje podwórko i sterczał pod oknami. Wciąż się mamie użalałam, jaki jest natrętny, ale Ona moje skargi traktowała z przymrużeniem oka, bo jaki mogła mieć stosunek do zalotów 12-latka? Kiedyś, gdy przyszedł z jakąś wcześniej pożyczoną książką, poskarżył się nawet mojej mamie, że nie pozwalam mu na odnoszenie tornistra do domu. Mama mu wtedy powiedziała: “Niech sama nosi tornister. Nie chcesz chyba garbatej narzeczonej?” Władek poczerwieniał i nie pokazał się więcej w naszym domu. W szkole jednak nadal nie dawał mi spokoju. Dopiero po ukończeniu szkoły podstawowej nasze drogi się rozeszły.
    Kiedy jednak odbywał praktykę w legnickiej budowlance i malował w ramach praktyk naszą

    klatkę schodową – wyśpiewywał nieustannie pod moimi drzwiami “Dajanę”. Nasi sąsiedzi swymi uwagami niewiele wskórali – nadal darł się w niebogłosy. Teraz na horyzoncie pojawiło się coś, czego wcześniej nigdy nie doświadczyłam, nie licząc parotygodniowego “incydentu”
    z Szymonem, któremu w szóstej klasie pozwoliłam odnosić do domu swój tornister. Tym razem mnie dopadło i doszczętnie ogłupiło. Andrzej zatelefonował niecałą godzinę po moim powrocie do domu. Nie zdążyłam nawet opowiedzieć rodzicom o rajdowych przeżyciach. Spotkaliśmy się jeszcze tego samego dnia.

    Był koniec maja. Spacerowaliśmy po parkowych alejkach, a ja prowadziłam Andrzeja we wszystkie ulubione przeze mnie miejsca. Kochałam legnicki park, bywałam w nim codziennie, ale dotąd nigdy jeszcze nie zdarzył mi się tak romantyczny spacer. Od tamtego dnia Andrzej był częstym gościem w moim domu. Spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu. Rodzice i brat bardzo go polubili. Uważali go za dobrze wychowanego i spokojnego chłopca. Tak było rzeczywiście. Dziewczyny mi go zazdrościły – był przystojny, wręcz śliczny. Z małymi przerwami spotykaliśmy się przez cały okres mojej nauki w liceum. Kiedy po maturze wyjeżdżałam do Wrocławia, byliśmy na “wojennej stopie” – nie pamiętam, o co poszło. Pewnie znowu o jakąś bzdurę... jak zwykle. Dopiero po wielu miesiącach napisał do mnie. Skończył już technikum i odbywał właśnie służbę wojskową w Żaganiu. Zapewniał o swym nieprzemijającym uczuciu, prosił o spotkanie, o list – odpisałam. Byłam już wtedy jednak “po słowie” ze swym przyszłym mężem. Andrzej nie mógł zrozumieć mojej decyzji. Prosiłam, by przestał do mnie pisać, ale jego ostatni list mam do dziś.

    Wiele lat po moim ślubie mama przyznała mi się do spotkań z Andrzejem - przez długi czas po naszym rozstaniu odwiedzał Ją w Legnicy i pytał o mnie. Nie opowiadała mu jednak
    o moich przejściach i nieudanym małżeństwie. Po jakimś czasie ich kontakt się urwał. Andrzej zadzwonił do mamy dopiero pod koniec lat 80. Powiedział, że nie mógł już dłużej na mnie czekać. Ożenił się, miał dwie córeczki. Pierwszej z nich dał na imię Alicja.

    Piętnaście lat później byłam wolna. To, że nie jesteśmy dziś razem – to wyłącznie moja wina. Swój wielki życiowy błąd zrozumiałam krótko po ślubie. Ilekroć spotykały mnie ze strony męża przykrości, moje myśli biegły do Andrzeja. Byłam pewna, że on nie byłby zdolny do takich zachowań. Dziś nie wiem nawet, co się z nim dzieje, gdzie mieszka, czy żyje. Wspominam go jednak bardzo często i z ogromną sympatią. Poświęciłam mu dwa swoje wiersze. Choć zdaję sobie sprawę, że nie ma powrotu do tamtego uczucia, to jednak tęsknota za tym, co było, tkwi we mnie dość mocno. Widocznie los chciał inaczej, a ja zupełnie niepotrzebnie mu pomogłam.

    2005r. Alicja Mikołajczyk

    Dzieciństwo Barbary

    Barbara siedzi przy stole popijając poranną kawę. Patrzy na pomarszczone dłonie
    i przypomina sobie sąsiada sprzed wielu lat, którego zachwycały jej “śliczne, dziecięce łapki”, jak je określał. Jej ręce są świadectwem upływu czasu. Wracają wspomnienia. Barbara przypomina sobie tamten dom, tamtych ludzi i swój dziecięcy świat. Jak powoli i spokojnie toczyło się wtedy życie... Teraz zastanawia się, czy zobaczy jeszcze kiedykolwiek małe miasteczko w południowo-zachodniej części kraju. Opuściła je ponad pół wieku temu i nigdy więcej nie widziała już miejsca, które we wspomnieniach zawsze kojarzyło się jej z sielankowością i szczęśliwym dzieciństwem.

    Zapamiętała ganek, na którym siadywał tato, z nią na kolanach. Widziała we wspomnieniach ogród od strony ulicy i winorośl, porastającą bardzo szczelnie mur. Drewniany płot oddzielał ogród od wąskiego chodnika, a tuż obok przebiegała droga prowadząca na łąkę. Basia niemal każdego dnia tam chodziła i przyglądała się pasącym się krowom. Staruszka, która ich pilnowała, siedziała na kocu zatopiona w lekturze, ale zawsze przerywała czytanie gdy zauważyła dziewczynkę. Zapraszała ją na swój koc, częstowała landrynkami i opowiadała ciekawe historie.

    Dziś Barbara zastanawia się, czy ta kobieta rzeczywiście była taka stara, czy tak ją widziała tylko swymi dziecięcymi oczyma.

    Kobieta czytała bez okularów, poruszała się dość zwinnie, a jej głos był dźwięczny. Mogła mieć pewnie niewiele ponad 50 lat – była więc młodsza, niż ona dziś. No tak, ale dla pięciolatki kobieta dziesięciokrotnie od niej starsza – mogła być uważana za staruszkę. Czasami na łąkę przybiegał Krzyś. Kusiły go landrynki i opowieści Walentyny, ale Basia była zazdrosna
    o znajomość z kobietą i nie przepadała za jego wizytami. Bardzo natomiast lubiła, gdy przychodził do jej domu. Wtedy chciałaby zostawał tam jak najdłużej. Lubiła wspólne zabawy, a ilekroć chłopiec wybierał się do domu, posuwała się do bicia. Kiedy Krzyś poznał wojownicze usposobienie Basi – zrywał się i po prostu uciekał. Jej mama do dziś wspomina to z rozbawieniem.

    Barbara jest pewna, że trafiłaby z dworca do “swego domu”. Droga była dość prosta. Idąc ulicą wiodącą od stacji zostawiało się po prawej stronie szkołę i pocztę. Kilkadziesiąt metrów dalej było skrzyżowanie i tutaj właśnie w jednym z domów mieszkał Krzyś – towarzysz jej dziecięcych zabaw. Tuż za skrzyżowaniem zaczynała się “jej ulica” i prawie u jej wylotu stał “jej dom”. Miał dwa osobne wejścia od strony podwórza i w każdej z tych części mieszkały dwie rodziny. Dziś dom z pewnością wygląda zupełnie inaczej... “Czy jest jeszcze winorośl na murze przy dawnej sypialni rodziców? Czy na podwórzu wciąż rośnie morela?” - zastanawia się Barbara. Przypomina sobie studnię w podwórzu.

     

     

    Sąsiedzi opowiadali, że kobieta z pobliskiej wsi wrzuciła kiedyś do niej jakieś stare żelastwa,
    by zemścić się na mieszkańcach za wyzwiska pod jej adresem. Ludzie nazywali kobietę “głupią

    Kwiatkowską”, ale Basia lubiła ją. Ona tak naprawdę nie była groźna. Basia była zła na dzieciaki, które biegały za Kwiatkowską wyśmiewając się z niej. Kobieta oganiała się od nich swoim kosturem jak od sfory atakujących psów, a rodzice jakby nie zauważali zachowania swych pociech. One miały niezłą zabawę, a ponieważ w sensie fizycznym nie robiły jej krzywdy – uważali, że nie dzieje się nic złego.

    Barbara zapamiętała jeszcze z tamtego miasteczka państwa Bosiackich, z którymi byli zaprzyjaźnieni jej rodzice. On był miejscowym lekarzem, a ona elegancką damą niepasującą do małomiasteczkowej rzeczywistości. Pani Bosiacka otrzymywała od swego brata z Ameryki paczki. Każdorazowo po “świeżej dostawie” z za oceanu przychodziła do rodziców Basi z jakimś prezentem dla dziewczynki, którą wprost uwielbiała. Przynosiła kupony na sukieneczki, łakocie
    i odzież. Bosiaccy nie mieli własnych dzieci i całą swą miłość przelali na córeczkę znajomych. Małej Basi nie było z tym źle. Mama, z darowanych przez panią Marię materiałów, szyła jej niepowtarzalne stroje – były z niespotykanych w miejscowych sklepach materiałów i według własnych projektów mamy. W niedzielne popołudnia rodzice zabierali małą do państwa Bosiackich. Tam zawsze czekał na dziewczynkę puchar lodów i czekoladowy budyń polany sosem waniliowym. Uwielbiała te wizyty i przepadała za Reksem, psem gospodarzy. Bawiła się z nim
    w ogrodzie długie godziny. Właściciel domu specjalnie dla niej kazał zainstalować w pobliżu tarasu huśtawkę i piaskownicę, by dziewczynka nie nudziła się podczas rozgrywania przez dorosłych kolejnej partii remika.

    Barbara uśmiecha się do wspomnień. Dotyka swej dłoni i dziwi się jak te “rączki” mogły się kiedyś tak podobać jej sąsiadowi z Matejki?

    31 stycznia 2008r. Alicja Mikołajczyk

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    Składanka Walentynkowa

     

    Kupidyn

    Ten malec zwykle w maju

    Cięciwę łuku napina.

    Dlaczego więc zakochani

    Czczą w lutym Kupidyna?

    Wyznanie

    - Kocham Cię.

    - Co?

    - A Ty kochasz?

    - No...

    Wahania Amora

    Siedziała na ławce para -

    Ona w niego wtulona.

    Amor się wahał, czy strzelić -

    “A może to jego żona?”

     

     

    Dzień Zakochanych to właśnie pora,

    By zadowolić... zwłaszcza Amora.

    ***

    Amorze, a może

    Poczekasz do maja,

    Zamiast zakochanym

    Robić w lutym jaja?

    ***

    Pan wielkiego serca

    Kocha wszystkie dziewczynki...

    Nie tylko Walentynki.

    ***

    Długi wieczór przy kominku

    Melancholijnie nastraja.

    Można i w lutym rozgrzać serca,

    Zamiast czekać do maja.

    2008r. Alicja Mikołajczyk

     

     

    Zamach

    Zamachu dokonano na mą biedną głowę,

    Gdym zebrania czekała godziny połowę.

    Nim rozpoczął się dyskurs, zanim głos zabrałam -

    Tego, że na mnie spadnie, nie przewidywałam.

    Gdybym plotła od rzeczy, to bym zrozumiała,

    Dlaczego wielka księga na łeb mi zleciała:

    By wywody me przerwać, nauczyć rozsądku,

    Gdyby wtedy mi spadła – rozumiem, w porządku!

    Lecz tak sobie, po prostu? Tak z cicha? Znienacka?

    Jawny zamach na głowę! Na rozum zasadzka!

    W nieszczęściu szczęście wielkie, żem jest twardogłowa -

    Duży guz, krwi kropelka i bolała głowa…

    Teraz w głowę zachodzę, co to znaczyć miało?

    Czy tomisko naukę wystukać mi chciało?

    Albo może, też myślę, lecz się tym nie szczycę -

    Wiedzy nieco w ten sposób wbić mi w mózgownicę?

    Może za mało czytam? Lecz także rozważam,

    Że księgozbiór prowadząc – książce się narażam.

    Wszak pod jej czujnym okiem prawie każdej środy

    Grzebię się w szkolnych książkach, choć wiek już niemłody…

    Gdybym wszystko rzuciła: księgozbiór, czytanie…

    Czy mi wtedy odpuści? – Takie mam pytanie.

    Dziś gwoździami do szafy leży już przybita -

    Nigdy przy niej nie siądę, niech się sama czyta!

    05 marca 2008r. Alicja Mikołajczyk

    Komentarz

    Byłem świadkiem  pewnego wypadku,

    Niewidzialna ręka zadziałała i książka

    Na piękną główkę Ali poleciała.

    Dziewczę zbladło, prawie zemdlało,

    Rzuciłem się na ratunek, łapać chciałem,

    Myślałem, że będzie potrzebne cucenie

    I “usta – usta” sztuczne oddychanie.

    Ale Ali głowa twardą się okazała

    I książka się na niej trochę połamała,

    Dziś posklejaną do szafy gwoździami przybiłem

    By nikomu więcej już krzywdy nie zrobiła.

    Marian Krajewski

     

    Księżyc

    Ona mi pierwsza pokazała księżyc
    I pierwszy śnieg na świerkach,
    I pierwszy deszcz.
    Byłem wtedy mały jak muszelka,

    Zawsze, kiedy jest widoczny i przesuwa się po niebie, przypomina mi się ten wiersz K. I. Gałczyńskiego “Spotkanie z matką”– zwierzyła mi się Anna, wielbicielka obserwacji nieba. Pewnego kwietniowego wieczoru, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, po przeciwnej stronie bezchmurnego nieba był już widoczny w pierwszej kwadrze. Zawieszony wysoko, jeszcze blady, delikatny jak chmurka. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak połowa ogryzionego białego opłatka, ale po dłuższym wpatrywaniu się w niego zamieniał się
    w półkulę globusa z zarysowaną mapą lądów i oceanów. Jego lewa strona, zasłonięta błękitem, skrywała tajemnice, dla każdego inne w zależności od wyobraźni obserwatora. Anna uwolniła wodze fantazji i zaczęła opowiadać mi o tym, co można zobaczyć po jego niewidocznej stronie.

    - Pani Twardowska umówiła się ze swoim panem na kolację i na upojną noc, zasłaniając się błękitnym parawanem przed wścibskim okiem ziemskich par. Może dlatego zakochani uwielbiają spacerować w blasku księżyca i marzyć o życiu - szczęśliwym? W księżycowej kuchni przygotowała smakołyki dla męża, choć na tym pustkowiu nie ma zbyt wielkiego wyboru. Trzeba mieć niebiańską wyobraźnię, by upichcić cokolwiek z niczego, a właściwie z tego, co spadnie
    z nieba. Ostatnio coraz częściej są to kosmiczne śmieci. Pan Twardowski skazany na kobietę, na której widok nawet bies czmychnął przez dziurkę od klucza, godził się na wszystko, co zarządziła. Przybył tu przed wiekami, podobno na kogucie. W XX wieku ludzie przylecieli już na księżyc statkiem kosmicznym ale, niestety, nie zdążył nawiązać z nimi kontaktu. Mieli zamiar założyć tu stacje kosmiczne zdatne do zasiedlenia, na wypadek gdyby jakiś szaleniec zamienił w proch tę wspaniałą zieloną planetę-matkę ziemię. Tęsknił czasem za nią, bo świetnie się na niej bawił
    w przydrożnych karczmach. Teraz słyszał tylko głos małżonki, który już nie działał na niego tak podniecająco, jak kiedyś. Zestarzeli się oboje przez tyle wieków na tym bezludziu. Gderali, utyskiwali na swój los, wspominali młodość, a upojne noce były teraz tylko marzeniem. Zasłanianie księżyca było teraz zbędne, ale nie mogli zmienić odwiecznego rytuału w kosmosie, który zdaniem ludzi jest odzwierciedleniem piękna i harmonii we wszechświecie.

    - Kolacja gotowa – zaskrzeczała Pani Twardowska, wyrywając małżonka z zadumy nad przemijaniem.

    - Przestań tak rozmyślać i weź się do jedzenia – gderała jak zwykle - i nie mów mi, że ci nie smakuje. Mógłbyś coś upolować na jaśniejszej półkuli, może tam coś pełza lub biega, co nadaje się do garnka, ale tobie oczywiście się nie chce. Sama nie wiem, dlaczego jestem ci wierna.

    - Bo nikt cię nie chciał z twoją urodą i charakterem. Przyleciałaś za mną jak wiedźma na miotle
    i muszę cię znosić, bez cienia nadziei na lepsze widoki.

    - Hulając po karczmach, długo byś nie pożył na tym ziemskim świecie, a tu jesteś nieśmiertelny, dopóki ludzie o tobie pamiętają. Ha! Ha! Ha! – zaśmiała z grymasem na twarzy, potrząsając resztkami posiwiałych loków.

    - Ta nieśmiertelność trochę mi się znudziła, człowiek nie powinien żyć wiecznie. Nie nadążam za tak szybko zmieniającym się światem, chociaż rozwój podróży kosmicznych idzie ludziom trochę opornie. Ciągle brakuje im pieniędzy, które diabeł wymyślił jako pułapkę na zachłanne dusze. Rywalizują ze sobą, zamiast połączyć swoje siły i zrobić coś dobrego dla ludzkości. Musimy jeszcze poczekać, zanim nas odkryją i zabiorą na ziemię.

    - Nie fantazjuj staruszku, bo na ziemi czas ma inny wymiar i taka podróż zamieniłaby nas
    w proszek mieszczący się do jednego pojemnika, nazywanego przez ludzi urną. To nie nasz interes. Jedz i nie marudź. Chce mi się spać, a tobie zebrało się na wirtualne marzenia. Lepiej zająłbyś się amorami pod pierzastą chmurką.

    - Chyba nie z tobą – zarechotał i zajął się kolacją.

    - Ty kochałeś tylko dobre trunki – odgryzła się i poszła do kuchni po drugie danie. Jedzenie się przypaliło, bo jest trochę za ciemno po osłoniętej stronie księżyca. A w ciemnościach, wiadomo - czarci w garach mieszają. Nie wiem, jak długo będziemy tu pokutować- powiedziała na głos do siebie, ze smutkiem w duszy. Autor, który nas stworzył, dawno odszedł w zaświaty, a nowy jeszcze się nie narodził, całkiem jak w bajce – pomyślała pogodzona z życiem, jak na dobrą żonę przystało. Szkoda, że nie zostałam matką, dostawałabym laurki na dzień matki i wnuki cieszyłyby moje oczy, ale tu, na bezludziu, jakie miałyby życie?

    - Co tak wzdychasz, moja żono, widzę, że nie tylko ja oddaję się zadumie i tęsknocie za tym, co było, a nie jest, i co jeszcze może być, choć przyszłość rysuje się marnie.

    - Dosyć tego marudzenia, chodź do łóżka, bo na ziemi nastała już noc, ludzie śpią i księżyc też już zasnął.

    - I mnie też spać się chce - ziewnęła Anna, żegnając się ze mną do jutra.

    - Nie zapomnij wyłączyć komputera – powiedziała na odchodnym, dodając ulubione powiedzenie: Dobranoc, aniołki na noc, a karaluchy pod poduchy.

    - O nie! Nie cierpię robactwa. Wyślij je lepiej na księżyc. Może pani Twardowska zrobi z nich mężowi szaszłyki lub inne smakołyki– odgryzłam się rymem, zamykając drzwi.

    Kwiecień 2008r. Teresa Wesołowicz

    Wiatr

    figlarz przestworzy

    bawi się chmurami

    obrazy z nich układa

    odświeża oddech ziemi

    poprawia aurę

    zmęczonych ludzi

    psotnik nieuchwytny

    nieuważnym

    kapelusze porywa

    zawieje zachichocze

    ucieka w leśne knieje

    niecnota

    nieposkromiony

    zamiata śmieci

    w locie

    zrywa liście pożółkłe

    z rozczochranych

    drzew na jesieni

    wyjec bezduszny

    w kominach jęczy

    biedę zapowiada

    straszy łka postękuje

    gwiżdże

    na wszystkich

    nie zna swych granic

    szkodnik bezkarny

    strzępi wszystko

    po drodze

    wiruje targa miota

    sieje zniszczenie

    łzy ludziom wyciska

    potem nimi pluje

    budowniczy niezwykły

    z płatkami śniegu tańcuje

    w mig pagórki usypie

    gdzie mu się spodoba

    przyczaja się podgląda

    by znów zacząć swe harce

    po kres kresów...

    maj 2008r. Teresa Wesołowicz ilustracja - Danuta Orska

     

     

     

    Ulotne cirrusy

    Kryształki H2O zawieszone na błękicie nieba

    Kropelki rosy uniesione przez promienie słońca

    Piórka rozrzucone na firmamencie bez końca

    Niedające ziemi deszczu kiedy go potrzeba

    Cirrusy to lekkie srebrzyste chmureczki

    Nazwane tak od kaprysów niebieskiej sfery

    Zapowiadane przez górali i przez komputery

    Zimne bez czucia obojętne na ludzkie smuteczki

    Odwieczne towarzyszki gwiazd ludzi i planet

    Ich siostry bywają groźne jak chmury gradowe

    Podziwiane oczekiwane z trwogą mimo ich zalet

    Nigdy nas nie opuszczą choć ulotnymi natura ich tworzy

    Przelotne przeganiane przez wiatry powstają od nowa

    Są częścią nieodłączną niebiańskich przestworzy

    Teresa Wesołowicz

    Zachód słońca

    nadzieja

    że wstanie jutro

    wiara

    że będzie dobry dzień

    miłość

    która może nam się zdarzyć

    wszystko

    co jeszcze przed nami jest

    lepsze jutro

    bo wstanie bez wad

    razem ze słońcem

    umyje twarz pożegna sen

    z radością

    powita darowany czas

    pełen twórczej pracy

    wrażeń przeżyć

    nieważne

    czy będą łzy

    radości cierpienia

    czy coś dobrego spotka nas

    ważne

    by tworzyć

    cieszyć się i być

    kochać i żyć

    Teresa Wesołowicz

    WIEŚCI NR 9

    Spis treści

     

    1. Słowo wstępne
    2. Beata proponuje
    3. Relacje z imprez
    4. Wiadomości z wycieczek turystycznych
    5. Wiadomości z wędrówek po szlakach turystycznych
    6. Warsztaty literackie – ćwiczenia
    7. Twórczość słuchaczy – proza i poezja

    Słowo wstępne

    Szanowni Państwo! Zbliżamy się do półmetka piątego roku pracy naszego uniwersytetu. Powoli nadchodzi czas podsumowań, projektów na dalsze funkcjonowanie, refleksji nad tym, co zrobiliśmy, a co jeszcze moglibyśmy zrobić. W tym celu opracowaliśmy ankietę, która pozwoli posumować nasze działania. Bardzo proszę o wyrażenie swojej opinii. Nasze plany na najbliższy semestr muszą być ostrożne, gdyż na razie nie udało się pozyskać żadnych dodatkowych środków i musimy liczyć na finanse własne. Może coś się poprawi, ale jak zwykle będzie to dopiero w następnym półroczu. Dlatego będziemy podchodzić do liczby zajęć ekonomicznie. Proszę też pamiętać, że zajęcia na basenie od marca podrożeją. Nie znaczy to jednak, że jest jakoś specjalnie źle.

    Na razie przygotowujemy się do walentynek i Dnia Kobiet oraz wernisażu prac malarskich uczestniczek warsztatów plastycznych. Zorganizujemy dwie wystawy: zdjęć ze Szkocji (może połączoną z degustacją szkockiej whisky?) oraz prac malarskich pani Danusi Orskiej. Miałaby ona być pomocą do warsztatu o ogrodach, prowadzonego przez dr Irenę Borecką.

    Na początku maja wybierzemy się na dwu- lub trzydniową wycieczkę do Berlina. Pod koniec maja lub na początku czerwca planuję wycieczkę po Wielkopolsce (m. in. Kórnik, Gniezno).

    No i zaraz będą wakacje. Tym razem na pewno bardziej pracowite, bo chcielibyśmy, aby na początku października odbył się huczny jubileusz, czyli pełna gala z gośćmi, występami, pokazami. Jeszcze przed końcem roku powołamy komitet organizacyjny i podzielimy prace.

    Ponieważ czas rozliczeń z fiskusem trwa, prosimy o wpłacanie 1% podatku dochodowego na konto naszego uniwersytetu. W zeznaniu należy podać nazwę stowarzyszenia: Wałbrzyskie Towarzystwo Oświatowe (to organ założycielski i prowadzący naszego uniwersytetu) i numer KRS: 131549.

    Jeszcze przypomnienie o konkursie: z okazji jubileuszu 5–lecia działalności Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku ogłosiliśmy konkurs na wspomnienia z pobytu na uniwersytecie (refleksje, wrażenia, itp. przeżycia) pod tytułem “Dla każdego coś dobrego”. W konkursie mogą wziąć udział wszyscy słuchacze bez względu na staż.

    Termin składania prac określony wstępnie do końca stycznia 2008r. przedłużamy do końca marca. Prace nagrodzone przez jury zostaną opublikowane w wydawnictwie z okazji 5-lecia Sudeckiego UTW, które przypada w październiku 2008r.

    Teresa Ziegler – kierownik Sudeckiego UTW

     

     

    Babcie

    Nie każdy starszy mężczyzna jest dziadkiem, za to każda starsza kobieta jest babcią. Babcia jest bowiem pojęciem społecznym.

    Babcia to kobieta w latach. Kiedy zwraca się tak do niej wnuk, brzmi czule, ale kiedy pozwala sobie na to, np. personel szpitala, co jest u nas powszechnym obyczajem, obdziera w ten sposób kobietę z kobiecości. O kobiecie wykształconej, o nobliwym wyglądzie można ewentualnie powiedzieć starsza pani, co jest określeniem równie litościwym. Nie inaczej z pojęciem leciwa – to gorzej niż starsza. Zostaje więc babcia. A co z dziadkiem? Dziadka najczęściej nie ma. Umiera wcześniej. Co druga 65 latka jest wdową, a 80 latkom zostaje tylko 20% z puli mężów. Mężczyźni poza tym podlegają innym prawom starzenia się. Oni są w sile wieku, a jeśli do tego są zamożni, otacza ich wianuszek młodych kobiet. Potem stają się dostojnymi starcami. Często z młodą muzą u boku. Mówi się, że mężczyzna ma tyle lat, ile kobiety, które go otaczają. Odwrotna sytuacja nie wchodzi w grę.

    W sensie biologicznym babcią zostaje się wtedy, kiedy rodzą się wnuki. Ponieważ jest to niezależne od wieku (znam 34 letnią babcię), niektóre kobiety kiepsko sobie radzą z tą nową sytuacją życiową. Zdarza im się popadać w depresję na samą myśl o nadchodzącym zagrożeniu. Kobiety zgłaszające się do psychoterapeuty z powodu strachu przed zostaniem babcią to nowa, coraz liczniejsza kategoria leczących się. Wnuki to potwierdzenie starości. A nie ma kremu na wnuka jak na zmarszczki...

    Druga groźba popadnięcia w ubabcienie to menopauza. Zanika miesiączka i niedobór hormonów powoduje spustoszenie w ciele kobiety: buntuje się serce, układ immunologiczny, sypią się kości. Co druga ginie od choroby wieńcowej lub udaru mózgu. Dusza też szwankuje. Przekroczona została granica oddzielająca płodność od jałowości. Wraz z macicą umiera kobiecość. Tracąc młodość, staje się kobieta istotą bezpłciową, obok której mężczyźni przechodzą nie widząc, jak obok powietrza. W dodatku otoczenie widzi w kobietach po klimakterium zgorzkniałe, narzekające, wstrętne, wredne, wścibskie i paskudne staruszki. Antidotum jest pigułka – hormonalna terapia zastępcza, menofen, soja... Są kremy, balsamy, liftingi, dermabrazje. Niemodne jest teraz być poklimakteryjną babcią. Nawet reklamy prezentujące kosmetyki dla pań dojrzałych wykorzystują trzydziestoletnie modelki, które podrabiają starość.

    Społecznym świadectwem ubabcienia, nawet opatrzonym stosowną pieczątką, jest emerytura. Emerytura nie przyspiesza zmarszczek, nie powoduje palpitacji serca, a jednak jest prostą drogą do starości. Kobieta przestaje się spieszyć, bo już nie musi, więc wszystko robi wolniej. Mózg dostosowuje organizm do nowego tempa i zmienia się poziom hormonów, odporność, ciśnienie krwi, częstotliwość oddechu... Jeśli praca była w życiu kobiety najważniejsza, a wszystko inne było tylko dodatkiem, to taka kobieta starzeje się w oczach i, jeśli nie znajdzie innego celu, antidotum na emerytalną truciznę, szybko schodzi. Są i takie kobiety, które oczekują emerytury jak wybawienia od nienawistnej lub nudnej pracy, a kiedy wreszcie przychodzi, czują się wolne i z energią zabierają się do bardziej przyjemnych zajęć.

    Dla wielu z nich naturalne jest, że zajmą się wnukami. Zrobią śniadanie, wyprawią wnuki do szkoły, ugotują obiad, odbiorą wnuki ze szkoły, przypilnują odrabiania lekcji, a kiedy rodzice wrócą z pracy, usuną się, wracając do pustego często mieszkania. Nie mając własnego życia, żyją cudzym, całe skupione na potrzebach innych. Jeśli nie mają do obsługi nieletnich krewnych, zanurzają się w bamboszach, serialach telewizyjnych i nawiedzaniu kościoła – to polska norma.

    Pierwszą próbą wybicia się polskiej babci na niepodległość są uniwersytety dla seniorów. Dają odwagę wyboru nie tylko tego, co użyteczne i co jest powinnością, ale również tego, co przyjemne i miłe. Uniwersytety trzeciego wieku cieszą się ogromną popularnością. Zapisują się tam nawet ludzie, którzy jeszcze pracują, żeby mieć pewność, że gdy przejdą na emeryturę, będą mogli przychodzić na zajęcia.

     

    Beata Futkowska

    Streszczenie artykułu Barbary Pietkiewicz “Dajcie spokój z babcią”

    Polityka Nr 1 (2635) 5 stycznia 2008

    Relacje z imprez

    Konferencja UTW w Płocku

    W dniach 11-12 września 2007r. odbyła się w Płocku IV Konferencja UTW “Aktywny trzeci wiek”. Uczestniczyli w niej przedstawiciele około 130 uniwersytetów trzeciego wieku z Polski i 3 polskie uniwersytety z Litwy, Mołdawii i Ukrainy. Konferencja była sponsorowana przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności. W czasie tej konferencji prezentowałam zrealizowany w ubiegłym roku akademickim projekt “Integracja międzypokoleniowa i środowiskowa w działalności edukacyjno - kulturalnej Sudeckiego UTW”. Oprócz naszego uniwersytetu prezentowały się jeszcze tylko 3 inne uniwersytety: z Kielc, Katowic i Łomży. Wydaje się, że to spore wyróżnienie.

    Poza tym wysłuchaliśmy wykładów: “Znaczenie aktywizacji psychicznej ludzi starszych”, “Wolontariat osób starszych” i “Źródła finansowania działalności UTW”. Pojawił się też pomysł, aby stworzyć federację uniwersytetów trzeciego wieku.

    Teresa Ziegler

    Relacja z koncertu z okazji wojewódzkich obchodów światowego dnia SENIORA we Wrocławiu.

    Nasz Uniwersytet  we wrześniu otrzymał osiem zaproszeń z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego Departamentu Polityki Zdrowotnej i Dolnośląskiej Rady ds. Seniorów na uroczysty koncert z okazji wojewódzkich  obchodów Dnia Seniora, który odbył się 1 października 2007r. we Wrocławiu w Teatrze Polskim.

    Koncert poprowadzili: pan Edwin Petrykat – aktor Teatru Polskiego oraz pani Stanisława Warmuz z UTW w Uniwersytecie Wrocławskim.

    Program koncertu przedstawiał się następująco:

    18.00 - powitanie uczestników- wystąpienie Marszałka Dolnośląskiego Andrzeja Łosia,

    18.10 - “mistrzowie i uczniowie” – koncert akordeonisty Olexiy’a Suslov’a oraz uczniów i orkiestry akordeonowej prywatnej szkoły muzycznej “S-ART.” we Wrocławiu pod batutą Galyny Suslovej. ( warto było posłuchać)

    18.50 -  przerwa.

    19.20 -  występ chóru “Funkenberger Frauen- Senioren” oraz chóru “Senioren- Chor Flora- Marzina” z Heme, Nadrenia- Westwalia pod kierownictwem pana Marka Skowrońskiego (takie sobie).

     

    19.35 - kabaret UTW w Uniwersytecie Wrocławskim “Starszaki” pod kierownictwem pani Danuty Dobruckiej, akompaniament Pan Leopold Tarnawski,

    19.55 - występ grupy warsztatów tanecznych UTW – kierownictwo pani Halina Kędziora.

    Dwa ostatnie punkty programu nas ominęły, ponieważ koncert był opóźniony, a my po 20.00 musieliśmy  wracać do Wałbrzycha. Wszyscy znają nasze problemy z połączeniem kolejowym Wałbrzych - Wrocław.

    Ja osobiście nie byłam zadowolona z organizacji tego święta. Mimo, że byłam zaproszonym gościem, czułam się jak piąte koło u wozu.

    październik 2007r Maria Krajewska

     

    Obchody Międzynarodowego Dnia Seniora Wrocław – Teatr Polski

    Dnia 1 października 2007r. siedmioosobowa delegacja naszego uniwersytetu udała się do Wrocławia na uroczystość obchodów Dnia Seniora. Zaproszenia otrzymaliśmy od władz tamtejszego Uniwersytetu Trzeciego Wieku.

    Nyską firmy “Bogusia” wyjechaliśmy z pl. Grunwaldzkiego o 16,10. Kierowca pędził jak rajdowiec zupełnie nieznaną nam trasą. Do Świdnicy jechaliśmy przez Stary Zdrój, Kozice, Modliszów. Wysadził nas we Wrocławiu na Krzykach w pobliżu wysepki tramwajowej i poinformował, że pozostało nam jedynie 5 przystanków do skrzyżowania ze Świdnicką. O tej porze dnia przejazd przez Wrocław bez stania w korkach graniczy z cudem. Na szczęście tramwajarze rządzą się własnymi prawami. Przejażdżka była krótka, ale za to w niemiłosiernym ścisku. Od skrzyżowania do teatru jest blisko, więc udało nam się nie spóźnić. W chwili, gdy zabrzmiał trzeci dzwonek, ulokowałyśmy się, zgodnie z poleceniem obsługi teatru, w krzesłach na II piętrze widowni. Parter zajęli wrocławscy działacze i organizatorzy akademii – słuchacze wrocławskiego UTW. Zaproszonym gościom przypadły więc w udziale krzesła na I i II piętrze. Z naszych miejsc niewiele było widać poprzez poręcze i jakieś dziwne, metalowe konstrukcje. Chcąc zobaczyć, co dzieje się na scenie, trzeba się było porządnie wychylić spoza prętów. Koleżanki mające lęk wysokości siedziały głęboko w krzesłach, biorąc wszystko “na słuch”. Obie z Marysią Krajewską robiłyśmy więc dokumentację zdjęciową, by później mogły zobaczyć występy, na które były zaproszone. W całości udało nam się wysłuchać przemówień i występu zespołu akordeonowego “Harmonica” z prywatnej wrocławskiej Szkoły Muzycznej pp. Galiny i Andrieja Susłowów. Uczniowie szkoły uświetnili akademię mniej i bardziej znanymi utworami. Przedział wiekowy wykonawców to 6 – 16 lat, tak myślę.

     

    Na mnie osobiście największe wrażenie wywarł “Taniec cygana” i “Oczy czarne” wykonane po mistrzowsku na akordeonie przez Andrieja Susłowa. Największy aplauz widowni otrzymali najmłodsi członkowie zespołu. Po koncercie nastąpiła kilkunastominutowa przerwa. Podczas niej można było podziwiać i zakupić “prace ręczne” wykonane przez słuchaczy UTW z Wrocławia. Wystawione były w foyer teatru. Po przerwie zdążyłyśmy wysłuchać tylko trzech utworów w wykonaniu 35-osobowego chóru Uniwersytetu Trzeciego Wieku z Niemiec i musiałyśmy opuścić Teatr Polski, by zdążyć na pociąg. Pewnie udałoby się nam wysłuchać jeszcze kilku utworów, gdyby nie przydługa zapowiedź osoby prowadzącej. Tak więc udałyśmy się na Dworzec Główny. Wieczór był ciepły, więc spacer sprawił nam dużą frajdę. Nie musiałyśmy się zbytnio spieszyć, ponieważ do odjazdu pociągu pozostało nam jeszcze pół godziny. Zapobiegliwe koleżanki poszły szybciej, by zakupić bilet dla naszej grupy. Zajęłyśmy miejsca w podstawionym wcześniej pociągu i kwadrans przed dwudziestą pierwszą “ruszyła maszyna po szynach ospale”. W Wałbrzychu byłyśmy około dwudziestej trzeciej.

    Szczerze mówiąc, ten wyjazd właściwie był bezsensowny. Pokonałyśmy trasę prawie 200 kilometrów czterema środkami lokomocji tylko po to, by wysłuchać kilku utworów akordeonowych. Młodzież wałbrzyskiej Szkoły Muzycznej dostarcza nam nie mniej miłych wrażeń podczas swych występów, a nasze chórzystki nie śpiewają dużo gorzej od niemieckiego chóru. A swoją drogą – przykre to, że nie mając własnego środka lokomocji, nie ma się szans na dotarcie do Wałbrzycha z jakiejkolwiek popołudniowej imprezy kulturalnej ze stolicy Dolnego Śląska... nie takiej znów odległej.

    03 października 2007r. Alicja Mikołajczyk

    Relacja z koncertu w Filharmonii

    W dniu 28 grudnia 2007r. wybraliśmy się do Filharmonii Sudeckiej na koncert z cyklu Rewelacja Miesiąca “Wiedeńscy królowie walca”. Zagrano go w grudniu po raz kolejny ze względu na ogromną popularność, jaką się cieszy. Tak więc ci, którym nie udało się zakupić biletów na pierwszy termin, mogli zaspokoić swe duchowe potrzeby tym razem. Podczas koncertu zaprezentowano publiczności słynne utwory Straussów. Zgodnie z tradycją zespół grający wystąpił w składzie typowym dla orkiestry Straussa, czyli z solistą prowadzącym koncert od pulpitu taki sposób prowadzenia orkiestry daje poczucie większego panowania nad utworem niż bycie solistą zależnym od innego dyrygenta. Tej trudnej roli podjął się znany wałbrzyskim melomanom skrzypek wiedeński, grający gościnnie w Filharmonii Sudeckiej - Michał Maciaszczyk, będący pomysłodawcą tego cyklu. Partie wokalne wykonała sopranistka Joanna Luto (także z Wiednia), a całość ubarwiły układy choreograficzne Natalii Trafankowskiej w wykonaniu grupy baletowej z

    Poznania. Wśród znanych i lubianych utworów w rytmie walca jak “Wino, kobieta i śpiew” czy “Odgłosy wiosny”, a także uwertury do “Zemsty nietoperza” usłyszeliśmy również “Tritsch - tratsch - Polkę” oraz “Pizzicato – Polkę” Johanna Straussa.

    Koncert prowadziła p. Krystyna Swoboda, znana nam z wykładów na uniwersytecie.

    Mało tego, że wyglądała szałowo, ubarwiała jeszcze występ ciekawymi opowieściami z życia Straussów.

    Koncert nie mógł się nie podobać. Solista prowadzący porwał publiczność swą wirtuozerią, dowcipem i doskonałym kontaktem z publicznością. Orkiestra grała jak zwykle bez zarzutu. Sopranistka, znana dobrze wałbrzyskim melomanom, zaśpiewała swe partie z brawurą i wdziękiem. Balet zaś przepięknym wykonawstwem dopełnił reszty. W sumie był to jeden z koncertów, jakich się nie zapomina. Od filharmoników wałbrzyskich otrzymaliśmy wspaniały dar świąteczny. Zaprezentowali nam bowiem bardzo lubiane i znane utwory w tym wyjątkowym czasie, wprowadzając słuchaczy w taneczny nastrój karnawału.

    grudzień 2007r. Alicja Mikołajczyk

     

    Literatura

    Co pewien czas pojawia się w mediach lista lektur, które każdy inteligent i liczący się w towarzyskim świecie człowiek powinien przeczytać. Wykaz tych lektur jest zmienny w zależności od aktualnych trendów w literaturze i kulturze w ogóle... Oczywiście, może je przeczytać każdy, kto lubi czytać. Dotyczy to także ludzi z grona rządzących i decydujących o losach naszego kraju i nie tylko. Oto, co napisał o tym nasz wrocławski satyryk w Gazecie wrocławskiej.

    październik 2007r. Leszek Niedzielski Krzyki w parku Południowym

    Co się dzieje..? Co się dzieje?! Nie można sobie spokojnie usiąść na ławce w parku i pomyśleć, gdy się ma trochę czasu... A nawet, gdy się tego czasu nie ma, to nie można sobie spokojnie usiąść. Kiedy ta krzykliwa młodzież wysypie się z pobliskich szkół do parku i zacznie biegać dookoła stawu, to nie wiadomo, czy przesiąść się na inną ławkę, czy słuchać, o czym krzyczą młodzi. Młodzież musi się wyszumieć, ale żeby aż tak? I o czym ta młodzież tak szumi? Ano, między innymi o mundurkach, tornistrach i lekturach. A mówi się, że czytelnictwo upada..., że młodzież za sukces poczytuje sobie jedną książkę w roku.

    Nieprawda! Okazuje się, że ta rozwrzeszczana młodzież zna nie tylko takie słowa, jak “spoko”, “nara” czy “tymcza”, ale i te wymawiane z dużej litery, jak Witkacy, Gombrowicz czy Dostojewski. Wiadomo, owoc zakazany bardziej smakuje i paradoksalnie dzięki Ministerstwu Edukacji Narodowej czytelnictwo może się rozwinąć.

    Nie martwmy się jednak o młodzież, martwmy się o dorosłych. Właśnie dorosłym przydałby się spis lektur obowiązkowych.

    Przykładowo: hutnicy powinni przeczytać książkę “Jak hartowała się stal”,

    wędkarze powinni przeczytać “Grube ryby”,

    weterynarze “Profesora Wilczura”,

     

    budowlańcy powinni obejrzeć serial “Polskie drogi”...

    Takie spisy lektur dla dorosłych powinny być różne dla różnych zawodów, organizacji czy partii politycznych. Dla członków Samoobrony znalazłoby się wiele pozycji do przeczytania, choć z góry wiadomo, że oni i tak przez wszystkie lektury nie przebrną. Byłyby to takie tytuły, jak: “Nasza szkapa”, “Konik garbusek”, “Chłopi”, “Ziemia obiecana”, “Zaorany ugór”, “Gwałtu, co się dzieje”, “Kariera Nikodema Dyzmy” i “Księga chamów”.

    A co powinni przeczytać członkowie Ligi Polskich Rodzin? Na pewno “Matkę” Gorkiego. Następnie “Rodzinę Połanieckich” Sienkiewicza, “Matkę i córkę” Moravii, “Matkę Joannę od aniołów”, dalej..., “Trzy siostry”, “Braci Karamazow”, “Powrót taty” i koniecznie “Ojca chrzestnego”.

    Również “Noce i dnie” byłyby obowiązkowe dla LPR, bo to jest o tym, jak polska rodzina wyglądała w dzień i w nocy. Dodatkowo mogłyby być jeszcze “Wspomnienia niebieskiego mundurka” i “Dzień świra”.

    Dla członków szeroko pojętego Sojuszu Lewicy Demokratycznej należałoby wybrać następujące tytuły: “Czerwone i czarne”, “Czerwony kapturek”, “Timur i jego drużyna”, “Ludzie bezdomni”, “Umarła klasa”, “Inny świat” i “Dziady”.

    Dla Prawa i Sprawiedliwości: “Nienasycenie”, “Wojna i pokój”, “Zemsta”, “Zbrodnia i kara”, “Proces”, “Paragraf 22”, “Dożywocie”, “Rozmowy z katem” i “Zazdrość i medycyna”.

    Dla Platformy Obywatelskiej znalazłyby się takie lektury jak: “W poszukiwaniu straconego czasu”, “Sny o potędze”,“Sennik współczesny”, “Utopia”, “Czarodziejska góra”, “Kazania sejmowe” i “O naprawie Rzeczypospolitej”.

    Dla IPN-u: “Kartoteka” Różewicza, “Lista Schindlera”, “Popioły”, “Pamiętnik wariata”, “Dziennik pisany nocą”, “Idiota”, “Zniewolony umysł” i “Janko muzykant”. (“Janko muzykant” to mógł być pseudonim).

    A jeszcze lektury dla policji: “Zielony balonik”, “Uciekła mi przepióreczka” i “O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Miejmy tylko nadzieję, że ten kanon lektur nie dostanie się do rąk młodzieży...

    Leszek Niedzielski, satyryk kabaretu Elita, wrocławianin.

     

    Jeśli ten artykuł wywołał uśmiech na Waszych twarzach, to o to właśnie chodzi. Lektury to nie tylko historie zaklęte na stronach książek, ale wyzwalanie wszelakich uczuć z nimi związanych, poczucia humoru, piękna, harmonii i ogromne pole dla wyobraźni, jak mawiała Ania z Zielonego Wzgórza. Bez wyobraźni nie można czytać praktycznie niczego. Najciekawsze jest to, że wyobrażenia różnych ludzi czytających tę samą książkę są różne, jak różni są ludzie i ich umysły. Tego jednak nikt nie może poznać i opisać, chyba że napisze to, co podsunie mu własna wyobraźnia. W nowym roku życzymy czytelnikom Wieści: dobrych myśli, uczuć, emocji, miłych słów płynących z każdych ust, a nagrodą za dobre postępowanie niech będzie wszystko, co najlepsze w życiu każdego człowieka: - miłość, miłość, miłość.

    styczeń 2008r. Teresa Wesołowicz

     

     

     

     

    “Zatrzymać czas” - Zofia Kucówna

    W tej autobiograficznej książce znana polska aktorka wprowadza nas w świat własnych, codziennych przeżyć osobistych i zawodowych. Dzięki temu poznajemy jej bogate wnętrze i wielką chęć życia, mimo ciężkiej choroby. Niezwykła spostrzegawczość Kucównej zwraca uwagę czytelnika na detale. Opisuje ona np. z ogromną precyzją ludzkie dłonie, których wygląd może świadczyć o charakterze człowieka, jego osobowości. Książka zawiera ryciny autorki, niedoszłej plastyczki. Wychowana w Krakowie, często powraca do stron swego dzieciństwa i młodości. Komorowska chata z okalającym ją sadem jest miejscem, które kocha nade wszystko. To dom, w którym skrywa się przed bieganiną i gwarem Warszawy. Kucówna przedstawia swe życie na tle wydarzeń politycznych. Pisze o trudnych latach 80, o stanie wojennym i internowanych przyjaciołach, o odwołaniu męża z funkcji dyrektora Teatru Narodowego i o problemach mieszkańców Skolimowa. Pisze o swych przyjaźniach, a także stracie znajomych i przyjaciół. Każde odejście przeżywa bardzo boleśnie. Jej wrażliwość odczuwana jest na wszystkich niemal kartach książki. I przy opisie rodziców, i we wspomnieniach z dzieciństwa. a także podczas relacji zwykłych, codziennych zdarzeń. Szczególne wrażenie wywarło na mnie opowiadanie brata autorki o służbie wojskowej, jaką odbywał w jednej z górnośląskich kopalń. To nie do uwierzenia, że tak przedmiotowo można traktować ludzi.

    Alicja Mikołajczyk

     

    Wiadomości z wycieczek turystycznych

    Wyprawa do Lądka Zdroju

    Wyjątkowo w dniu 14 września 2007 r. SILNA GRUPA POD WEZWANIEM “POZNAJEMY ZABYTKI DOLNEGO ŚLĄSKA” wyruszyła do Lądka Zdroju. Pogoda była prześliczna: ciepło i słonecznie. Czego dowiedzieliśmy się o Lądku i co zobaczyliśmy, opisuję poniżej.

    Lądek to miasto nad Białą Lądecką założone w XIII w. u zbiegu szlaków handlowych, jako otwarte – bez obwarowań. Wkrótce po nadaniu mu przywilejów miejskich  w pewnym oddaleniu, u stóp Gór Złotych zaczął rozwijać się tutejszy zdrój. Niepoparte historycznymi dowodami opowieści mówią, że mongolscy wojownicy Dżyngis-Chana i rzymscy legioniści zażywali gorących  kąpieli w tutejszych zdrojach. Lądek jest najstarszym uzdrowiskiem Ziemi Kłodzkiej – jedno ze źródeł wykorzystywane było już ponoć około 1241 roku – znacznie wcześniej niż wody większości uznanych zdrojów europejskich.

    Lądeckie wody mineralne zostały zbadane jako jedne z pierwszych w Europie, było to w roku 1498 i wtedy wybudowano pierwszy zakład kąpielowy, gościniec i kaplicę. Całości nadano imię św. Jerzego. W części uzdrowiskowej  warto zobaczyć duży zespół zabudowań zdrojowych i ładny park przechodzący w las. Firmowym zabytkiem jest neobarokowa bryła XVI-wiecznego budynku kąpielowego im. Wojciecha.  Po przebudowie w 1881 roku Wojciech uzyskał wygląd luksusowych łaźni tureckich. Na parterze zakładu mieści się basen wykładany kolorowymi marmurami, nakryty zdobioną kopułą, na piętrze pijalnia wód- przepiękna, byliśmy i popijaliśmy wodę ze zdroju (wejście do pijalni tylko 0,50 złotego), jest tam tak pięknie, że nie chciało się wychodzić. W części miejskiej zwiedziliśmy XVIII- wieczny Kościół Narodzenia NMP z bogatym barokowym wystrojem rzeźbiarskim dłuta Michała Klahra  Starszego, który również wykonał Kolumnę Trójcy Św. w rynku, renesansowe  i barokowe kamienice są częściowo w remoncie. Całość dopełnia neorenesansowy ratusz i średniowieczny pręgierz z 1666 roku ze śladami po okowach, przeniesiony ze skrzynki. W pobliżu stoi kamienny most św. Jana z figurą Nepomuka dłuta Klahra. Jest to jeden z najstarszych mostów  w regionie (z 1565 r.). Lądek znany jest również z Przeglądu Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady (męża naszej ulubionej aktorki Anny Milewskiej), który odbywa się w dniach 20-23 września r. Jedna  z  koleżanek, była urzędniczka samorządowa, nie odmówiła sobie przyjemności, aby nie wstąpić do ratusza i zobaczyć, jak pracują koleżanki po fachu. Wróciła zachwycona - w tak małej miejscowości urząd jest tak przychylny dla petentów! - opowieściom nie było końca. Przyniosła ze sobą Informator samorządowy DEBATY LĄDECKIE, z którego mogliśmy się dowiedzieć o trzech krzyżach stojących na pobliskiej skale Iglica (552 m n.p.m.), w żadnym przewodniku nie ma o tym wzmianki. 17 października 1813 roku stanął na tej skale kilkumetrowy, drewniany krzyż postawiony przez generała von Gravert w intencji zwycięstwa wojsk pruskich  nad Napoleonem.

    Podróże kształcą, dlatego zainteresowanych odsyłamy do odwiedzenia Lądka.

    A my w następną sobotę ruszamy do Międzygórza. Do zobaczenia na szlaku.

    wrzesień 2007r. Maria Krajewska

     

     

     

     

     

    Wycieczka do Jawora

    Pomimo rozpoczęcia nauki na SUTW grupka naszych przyjaciół, żeby nie wypaść z wprawy, 5 października 2007 udała się na wycieczkę do Jawora. Pomimo że w Wałbrzychu padał deszcz, w Jaworze było bardzo ładnie i bezdeszczowo. Jawor sięga swą historią XIII wieku. Najcenniejszym zabytkiem Jawora jest Kościół Pokoju, wpisany w 2001 roku na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Kościół ma wymiary 44x25 metrów i może pomieścić aż 6000 osób. Nawę główną oparto na 14 filarach, a drewniany strop ozdobiony jest freskami. Także na czterech kondygnacjach empor znajdują się malowidła z przedstawieniami scen ze Starego i Nowego Testamentu oraz herbami rodów szlacheckich, fundatorów świątyni. Warto też zwrócić uwagę na barokową ambonę podtrzymywaną przez anioła trzymającego otwartą Księgę Wiecznej Ewangelii. Na koszu kazalnicy przedstawieni są czterej ewangeliści.

    Zobaczyliśmy też wczesnogotycki kościół św. Marcina z XIV wieku.

    Na Jaworskim rynku stoi okazały ratusz z wysoką na 65 metrów wieżą, wokół placu ładne, częściowo zrekonstruowane kamieniczki z podcieniami – miejscem dawnego handlu. Na zachód od rynku wznosi się bryła jaworskiego zamku, niestety, dość zniszczona i niedostępna dla zwiedzających. Byliśmy bardzo zadowoleni z udanej wycieczki i zachwyceni zabytkami, które udało się nam zobaczyć.

    Na wiosnę i lato mamy ogromne plany, chcemy zwiedzić między im mymi: Kowary z Parkiem Miniatur Zabytków Dolnego Śląska, Bolków, Lubomierz, Lwówek Śląski, Zamek Czocha, Chełmsko Śląskie, Srebrną Górę itd.

    październik 2007r. Maria Krajewska

     

    Nasz jesienno-zimowy wypad na Węgry

    Ilekroć wybieramy się na imprezy krajoznawcze czy kulturalne, przytrafiają się nam jakieś niesamowite historie. Jak nie huragan Cyryl podczas “Zemsty nietoperza” lub brak czyichś dokumentów na granicy polsko-czeskiej, to oberwanie chmury w Szpindlerowym Młynie. Tym razem (z uniwerku było nas tylko cztery) wybrałyśmy się na wycieczkę do Budapesztu jesienią, a wróciłyśmy “zimą”. Wyprawa rozpoczęła się 9 listopada 2007r. Autokar odjechał spod dawnego hotelu “Sudety” parę minut po 20,00. Już wtedy zaczął padać śnieg, który jednak za chwilę topił się na jezdni i droga pozostawała wciąż czarna. W Głuszycy było już gorzej – tam śnieg pokrywał drogę białą warstwą i tak pozostało aż do granicy. Nie martwiło nas to zbytnio, ponieważ w końcu jechaliśmy na południe. Rzeczywiście, po przybyciu do Budapesztu wczesnym rankiem nie było tam żadnych oznak zimy i zaczęło nam przyświecać słoneczko. To dobrze, ponieważ co mniej

     

    zapobiegliwe koleżanki nie zabrały z sobą berecików i rękawiczek. Pogoda była wymarzona do zwiedzania. Pierwsze kroki skierowaliśmy pod Cytadelę. W oczekiwaniu na przewodnika ze wzgórza, na którym się ona znajduje, porobiliśmy zdjęcia panoramy Budapesztu. Na szczęście wiał wiatr usuwający smog znad miasta, dzięki czemu powietrze stało się przejrzyste i mogliśmy się zachwycać cudnymi widokami. Zwiedziliśmy jeszcze w tym dniu pl. Zwycięstwa, Basztę Rybacką, Wzgórze Zamkowe oraz ciekawe zaułki starego Budapesztu. Bazylika św. Stefana była poza naszym zasięgiem, ponieważ nieliczni tylko wyrazili chęć na jej zwiedzanie. Część osób spoza uniwersyteckiej grupy żałowała wydania kilkuset forintów na wstęp. Nie żałowała ich natomiast na zakup jakiegoś wyjątkowo cienkiego makaronu i wódeczności w budapeszteńskim Auchan. Głównie do tego, o zgrozo, sprowadzały się plany naszych współwycieczkowiczów. Po godz. 16,00 zostaliśmy zakwaterowani w trzygwiazdkowym hotelu “Berlin” – możemy więc śmiało powiedzieć, że byliśmy w Budapeszcie i Berlinie. Część osób po rozlokowaniu się w pokojach udała się na basen zażywać kąpieli w gorących leczniczych wodach, my zaś pozostałyśmy w “Berlinie”, mając nadzieję, że po krótkiej chwili wytchnienia udamy się do centrum podziwiać miasto nocą. Zaczął jednak padać dość intensywny deszcz i zrezygnowałyśmy z eskapady. O 19,30 była obiadokolacja, a po niej wzięłyśmy gorącą, choć nie leczniczą kąpiel i snem kamiennym przespałyśmy noc aż do rana. Poprzednia noc spędzona w autokarze i całodzienne zwiedzanie miasta dały nam się nieco we znaki. Skoro świt zaliczyłyśmy sesję fotograficzną w okolicach hotelu, a po śniadaniu udaliśmy się autokarem na Wyspę Małgorzaty. Piękne to miejsce i naprawdę warte obejrzenia. Prześliczny park z mnóstwem popiersi osób sławiących miasto, ogromny platan w sercu parku, ruiny klasztoru i zadziwiająca nas ścieżka zdrowia z miękkim chodnikiem dla uprawiających jogging, biegnąca wzdłuż Dunaju, i sam Dunaj leniwie toczący swe wody, lecz wcale nie taki “modry” jak o nim pisano.

    Po opuszczeniu wyspy pojechaliśmy pod Auchan. Tam czekaliśmy w autokarze ponad godzinę na “zakupowiczów”, którzy zupełnie nie zainteresowali się tym, że po przeciwnej stronie ulicy ulokowało się na wolnym powietrzu muzeum antyczne. Udaliśmy się do niego zaledwie 6-osobową grupką, ale mieliśmy pecha, ponieważ od 1 listopada do połowy kwietnia muzeum nie jest czynne. Po zakupach pojechaliśmy do Szentendre, czyli miasta św. Andrzeja. W tym urokliwym miasteczku jakby na chwilę zatrzymał się czas. Trójkątny ryneczek z niską zabudową o stromych dachach, maleńkie sklepiki, antykwariaty, muzeum marcepana i piękna galeria z ludowymi wyrobami i haftami, choć ukryta w pasażu i tak przyciąga wzrok. Urocze zaułki, wąskie uliczki z warsztatami rzemieślniczymi, strome schody z podcieniami wiodące do jednego z licznych tu kościołów – to wszystko powoduje, że zapomina się o szybkim tempie życia i wielkomiejskim ruchu położonej kilkanaście kilometrów dalej stolicy kraju.

    Kolejne etapy naszej wycieczki to zamek w Wyszehradzie i klasztor w Esztergom.

    W Esztergom zastała nas już zima i choć śnieg sypał obficie, uparcie wdrapywaliśmy się po stromych schodach na szczyt wzgórza do ruin zamku. Na górze zastaliśmy zamkniętą kasę i gęstą mgłę, przez którą nie dało się ujrzeć prześlicznych widoków na okolicę, o których opowiadał nam przewodnik. Wróciliśmy więc z kwitkiem na dół i opuściliśmy miasto, wyruszając do Wyszehradu. Tam zwiedziliśmy kościół i bardzo bogato wyposażony skarbiec miejscowego klasztoru. Widoki na Dunaj i położone u stóp wzgórza miasto wzbudzały zachwyt, mimo niezbyt sprzyjającej pogody. Zeszliśmy z klasztornego wzgórza licząc na to, że w restauracji usytuowanej u jego stóp uda się nam spożyć jakieś węgierskie danie. Wyszehrad nie okazał się jednak łaskawy pod tym względem. Lokal zamykano o 16,00 i, poza załatwieniem naszych bardziej przyziemnych potrzeb za cenę 100 forintów, nie udało się nic więcej wskórać. Zdegustowani zajęliśmy zatem miejsca w autobusie i udaliśmy się w drogę powrotną.

    Podróż do kraju trwała kilka ładnych godzin i już w Słowacji spodziewaliśmy się, że Wałbrzych powita nas zimowo. Zaśnieżone drogi, białe czapy śniegu na gałęziach drzew i przysypane puchem domostwa nie wróżyły niczego dobrego tym bardziej, że nasze służby drogowe corocznie zaskakuje zima. Udało nam się jednak dojechać do domu bezpiecznie, choć ze sporym opóźnieniem.

    Ten piękny kraj z jego wyjątkowo uroczą stolicą pozostawił w nas jednak trochę niesmaku – fałszywe pieniądze podczas wydawania reszty, chęć oszukania przy zakupach oraz niezbyt gościnne potraktowanie nas w Wyszehradzkiej restauracji zapamiętamy równie dobrze jak uroki węgierskiej ziemi.

    12 listopada 2007r. Alicja Mikołąjczyk

     

    Wiadomości z wędrówek po szlakach turystycznych

    Pod koniec sierpnia wybraliśmy się do Chełmska Śląskiego, by zobaczyć zabytkowe domki tkaczy zwane “Dwunastoma Apostołami” (obecnie zostało ich 11), które zostały wybudowane specjalnie dla sprowadzonych w 1707 r. z Czech tkaczy.

    Chełmsko Śląskie położone jest w dolinie pomiędzy pasmami Gór Kruczych i Zaworów. Wzmianki o nim są w dokumencie z 1289 r., kiedy król czeski Wacław II przekazał miasto wraz z okolicznymi wioskami księciu świdnickiemu Bolkowi I Surowemu. W 1343 r. stało się własnością cystersów z Krzeszowa i od tego czasu losy miasta związane były z klasztorem. W XVII i XVIII wieku był tu duży ośrodek tkactwa lnu. W Chełmsku Śl. był też jeszcze drugi, podobny zespół domów z 1764 r. – bawarskich tkaczy adamaszku, zwany “Siedmiu Braci”. Obecnie zachował się tylko jeden, pozostałe spłonęły w latach 50. XX wieku.

    Obok rynku jest barokowy kościół pw. Świętej Rodziny, jeden z cenniejszych na Śląsku. W rynku jest studnia i rzeźba Św. Jana Nepomucena z początku XVIII wieku - cel pielgrzymek okolicznej ludności.

    Obecnie Chełmsko Śl. jest zaniedbane i widać, że czasy świetności ma już za sobą. Od rynku poszliśmy niebieskim szlakiem w kierunku Łącznej. Na tej trasie (ok. 2 km od rynku) w lesie jest kościół zbudowany w 1890 r., wokół którego znajdują się kapliczki przedstawiające sceny drogi krzyżowej.

    Potem przeszliśmy na zielony szlak i dotarliśmy do przejścia granicznego dla turystów Mieroszów – Zdanov, gdzie odpoczywaliśmy na czeskim campingu.

    Na początku października udało się nam wreszcie wybrać na górę Ślężę. Długo planowanej wycieczki nie mogliśmy zrealizować ze względu na kłopotliwy dojazd. Jednak znalazł się miły kierowca busa z Mieroszowa, który za niewielką opłatą zgodził się nas tam zawieść i też przeszedł z nami cały szlak turystyczny.

    Ślęża ma kształt rozległego stożka i jest najwyższym wzniesieniem (718 m n.p.m.)w Polsce na północ od Sudetów i Karpat. U jej podnóża są liczne kamieniołomy oraz pozostałości po nich. Ślęża była jednym z ważnych ośrodków kultowych już w XIII – XI wieku p.n.e. i ma bardzo długą i bogatą historię. Zachowały się na niej liczne zabytki.

    W okresie wpływów rzymskich istniała osada kamieniarzy, którzy wykuwali kamienie żarnowe. Granity ślężańskie eksploatowano już w X wieku i część obrabiano na miejscu dla pozyskania kamienia do budowy okolicznych kościołów i różnych detali architektonicznych.

    Szczyt Ślęży uchodził za niezdobyty, stąd pierwotni mieszkańcy tych ziem lokowali na nim siedziby swoich bóstw. Znajduje się tu kamienny krąg kultowy oraz rzeźby granitowe z V-IV wieku p.n.e. lub wczesnego średniowiecza. Uważa się, że na Ślęży istniał ośrodek kultu solarnego, który został zniszczony przez Scytów w VI wieku p.n.e., ale odrodził się i trwał przez cały czas panowania kultury łużyckiej. Część badaczy uważa, że niektóre rzeźby mogą być pozostałością kultury celtyckiej i pochodzą z III-IV wieku p.n.e. Przedstawianie bogów określonej rangi w postaci różnych zwierząt znane było również Celtom, którzy np. niedźwiedzia uważali za boginię – matkę, a rybie – również symbol kultowy – przypisywali nadprzyrodzoną moc zapewniającą płodność oraz zwycięstwo w walce z żywiołem powodującym powodzie i głód. Prawdopodobnie ślężańska “Postać z rybą” czczona była jako bóstwo płodności. Natomiast jedna z legend śląskich opowiada inną wersję powstania rzeźby “Panna z rybą”. Pewnego razu, gdy dziewczyna z rozkazu hrabiny z miejscowego zamku poszła do Sobótki po ryby dla niedźwiedzia, który był trzymany w zamku za ogrodzeniem, spotkała u podnóża góry tegoż niedźwiedzia, który wydostał się z ogrodu, gdzie go trzymano. Niedźwiedź szedł za nią, wówczas to dziewczyna wyjęła rybę, potrzymała przed nosem zwierzęcia i ponownie włożyła do kosza. Rozwścieczyło to niedźwiedzia, rzucił się na dziewczynę, odgryzł jej głowę i uciekł w las. Gdy wieść dotarła do hrabiny, ta kazała na tym miejscu ustawić figurę dziewczyny

     

    bez głowy z rybą ściśniętą w dłoniach, a u stóp rzeźby umieszczono kamienną postać niedźwiedzia.

    Za ślady kultu solarnego część badaczy uważa tzw. krzyże solarne wykute na niektórych figurach i w dość licznych miejscach na skałach. Obecnie uważa się je raczej za znaki graniczne z początku XIII wieku, umieszczane na rzeźbach wtórnie. Ukośny krzyż znany jest we wszystkich kulturach od neolitu po czasy współczesne. Występuje pojedynczo lub grupowo na różnych przedmiotach codziennego użytku, narzędziach, ozdobach, zabytkach sztuki, kamieniach i drzewach granicznych. Z ośrodkiem kultowym była też związana część źródeł występujących na Ślęży. Tradycje sobótek istnieją od pradawnych czasów. W całej Europie od Skandynawii do Iberii, od “Szmaragdowej Wyspy” po Ural rozpalano niezliczoną liczbę ognisk pod koniec czerwca około dnia dwudziestego czwartego, by praktykować przy nich obrzędy kultowe związane z przesileniem letnim.

    Tradycja kultu na Ślęży utrzymywała się bardzo długo, także po powstaniu państwa polskiego i wprowadzeniu chrześcijaństwa. Źródła niemieckie odnotowały pozostałość obrzędów pogańskich jeszcze w XVIII i XIX wieku. Obecnie na szczycie góry odbywają się w noc świętojańską spotkania czcicieli słońca, odprawiających obrzędy wzorowane na starożytnych.

    Na szczycie Ślęży zbudowano kościół N.M.P. Wzmianka o nim pochodzi już z 1148 r. Zostali tam osadzeni kanonicy augustynianie, sprowadzeni z Francji lub Flandrii. Lokalizacja kościoła na szczycie wynikała z chęci położenia kresu pogańskim obrzędom.

    Od połowy XVIII wieku Ślęża była chętnie uczęszczana przez wędrowców, ciesząc się sławą wspaniałego punktu widokowego. W każdą pierwszą niedzielę po 02.07 (tj. po święcie Wniebowzięcia N.M.P.) do kościoła pielgrzymowało setki ludzi. Od 1812 r. na Ślęży odbywały się doroczne komersy studentów poprzedzone marszem z Wrocławia i noclegiem w Sobótce.

    W 1834 r. kościół spłonął od uderzenia pioruna, dlatego już w 1837 r. na polanie poniżej kościoła zbudowano drewniane, skromne schronisko zwane “Moorhaus”. W 1851 – 52 r. zbudowano nowe, drewniane schronisko w stylu tyrolskim. W tym samym czasie zbudowano kościół, nadając mu cechy neoromańskie. Ze starego kościoła pozostały schody i część ścian.

    Od 1885 r. zaczęto wytyczać i znakować szlaki turystyczne. Zaczęto też wydawać mapy turystyczne. W 1902 r. na wieży kościoła zbudowano mały taras widokowy. Nowe schronisko budowano w latach 1907 – 1908. Wieżę żelbetonową na szczycie zbudowano prawdopodobnie w 1913 r. lub około 1940 r. W 1957 r. rozbudowano schronisko, a obok wzniesiono budynek stacji przekaźnikowej TV i maszt o wysokości 90 m. Na budynku znajduje się tablica upamiętniająca uruchomienie Radiowo – Telewizyjnego Centrum Nadawczego (05.12.1957 r.). Obok budynku stoi nowy maszt o wysokości ok. 135 m – stary rozebrano. Tyle z historii Ślęzy.

    Po drodze na Ślężę zatrzymaliśmy się na chwilę w Sulistrowiczkach (wieś między Tąpadłem a Ślężą), aby obejrzeć współczesny kościół Matki Boskiej Dobrej Rady - wzniesiony w 1993 r. w stylu podhalańskim (obcym dla tego regionu). Ciekawe jest wyposażenie kościoła, w którym połączono elementy pogańskie (ślężańskie niedźwiedzie i mnich) z chrześcijańskimi. Witraże natomiast prezentują rośliny z pobliskiego rezerwatu ''Łąka Sulistrowicka''.

    Gdy weszliśmy na Ślężę dosyć trudnym szlakiem prowadzącym przez głazy, przez miejsca, gdzie odbywały się obrzędy kultowe, zastaliśmy tam szkolną wycieczkę młodzieży z Wielkopolski. Jakiś chłopiec zaskoczony nagłym pojawieniem się kogoś na tyłach kościoła (szlak nie był widoczny z daleka), zapytał naszą koleżankę: skąd się pani tu wzięła? Aż chciałoby się powiedzieć (po przejściu tak magicznego miejsca): przyleciałam na miotle, właśnie “zaparkowałam” w pobliskich krzakach! No, bo jakim cudem babcia o siwych włosach może być na wycieczce zamiast przy garach? Odpoczęliśmy trochę w schronisku, a potem zeszliśmy do Sobótki.

    Przeszliśmy także trasy: z Boguszowa na Mniszek, z Walimia do Niedźwiedzic, z Grząd Górnych na Lesistą (były niezłe zbiory grzybów) do Mezimesti, z Zagórza Śl. do Dziećmorowic przez Złoty Lasek, na Chełmiec.

     

     

    Pewnego razu całą trasę z Mieroszowa przez Zdanov, Mieroszowskie Ściany, przez Vernerovice do Mezimesti pokonaliśmy w deszczu. Było ciepło i deszcz nie był zbyt intensywny. Nawet nazbieraliśmy trochę grzybów po stronie czeskiej. Granicę przekraczaliśmy w Golińsku. Wracaliśmy z Golińska do Wałbrzycha okazją (w tym czasie nie było rejsowego busa) w samochodzie osobowo – towarowym, który miał tylko 4 miejsca dla pasażerów, reszta jechała, siedząc w części bagażowej na podłodze, na jakichś rupieciach. Dojechaliśmy do Wałbrzycha szczęśliwie i “w jednym kawałku”.

    Gdy chodzimy utartymi szlakami, to wydaje nam się, że nic nie może nas zaskoczyć. Czasem jednak coś się zdarza. Szliśmy szlakiem z Zagórza Śl. do Złotego Lasku i Dziećmorowic, po drodze za ośrodkiem wypoczynkowym w Zagórzu Śl. znajduje się gospodarstwo i hodowla strusi. Chcieliśmy je obejrzeć. Jednak nie mogliśmy podejść do gospodarstwa, ponieważ jeden z nich wydostał się za ogrodzenie i spacerował sobie po łące.

    A kiedy nas zobaczył, przyjął postawę bojową i ruszył do ataku! Musieliśmy zrezygnować z oglądania hodowli, bo nie chcieliśmy się przekonać na własnej skórze, co znaczy cios dziobem lub pazurami strusia.

    Innym razem na jesiennej łące ujrzeliśmy piękną kolonię dziewięćsiłów – kwiatów, których nazwa pochodzi stąd, że w dawnych czasach przypisywano tej roślinie czarodziejską moc dziewięciu sił, dziewięciu tajemnych mocy, które powodują  dziewięciokrotnie silniejsze jego lecznicze i magiczne właściwości od jakiegokolwiek innego ziela.

    Czasem nie chce nam się wychodzić na szlaki, bo gdy spojrzymy za okno, to wydaje się, że będzie kiepska pogoda. Niebo jest zachmurzone, może będzie padać deszcz lub śnieg. Innym razem może będzie za gorąco lub za zimno. Mimo to jednak przełamujemy się, pakujemy kanapki i termos z herbatą do plecaka i ruszamy. Najważniejsze jest to, że nigdy nie zapominamy zabrać ze sobą pogody ducha.

     

    Grudzień 2007 Lucyna Biernacka

    Zdjęcia: Krystyna Kuriata

    Źródła informacji: przewodniki turystyczne, Słownik geografii turystycznej Sudetów, Tajemnice góry Ślęży, Dziedzictwo kulturowe Dolnego Śląska.

     

    Ćwiczenia warsztatów literackich SUTW

    Spotykamy się tylko dwa razy w miesiącu, ale nie narzekamy na nudę i brak pracy między spotkaniami. Czytamy, piszemy, wykonujemy ćwiczenia – jako prowadząca próbuję przekonać słuchaczki, że należy mieć świadomość składni i poprawnie stosować interpunkcję... Kto pisze na komputerze, ten ma podkreślone błędy przez ustawienia w systemie, choć czasami zdarza się, że komputer nie wie, o co nam chodzi.

    Nie jest to jedyny cel warsztatów literackich, na które zapraszamy wszystkich zainteresowanych czytaniem, prowadzimy również dyskusje o przeczytanych książkach. Wymiana myśli i opinii na temat lektur jest równie pouczająca jak tajniki pisania.

    Przedstawiamy Wam utwory napisane w ramach ćwiczeń warsztatowych, rozpoczynające się zdaniem “W całym domu pachniało świętami”.

    Beata Futkowska

     

     

     

    W całym domu pachniało świętami

    Wszystkie moje święta w dzieciństwie pachniały pastą do podłogi, grzybami, igliwiem i makiem. Pachniały też pomarańczami, które Tato wyczarowywał na święta. Uwielbiałam siedzenie w kuchni podczas przedświątecznej krzątaniny Rodziców. Mama gotowała grzyby, a potem kleiła uszka. Tato zawsze gotował zupę rybną. Nie pamiętam świąt bez niej. Masę makową, którą Mama szykowała do makowców i kutii podjadałam, gdy tylko na moment spuściła z niej wzrok. Cudnie pachniał upieczony indyk i pasztet z zająca. Bardzo kusił też moje nozdrza intensywny zapach kwasu burakowego. Wciąż podnosiłam spodeczek i wsadzałam nos do słoja.

    Dla mnie święta zaczynały się właściwie już 2 tygodnie wcześniej - wtedy, gdy Mama zaczynała wykrawać pierniczki i amoniaczki, a Tato siedział godzinami przy piecu i pilnował, by były odpowiednio rumiane. Pierniczki były polewane lukrem, amoniaczki zaś posypywane cukrem - rafinadą. Dwa pełne wiadra tych smakowitych ciastek czekały na święta. Wszystkie te przygotowania były nieomylnym znakiem, że zbliża się Gwiazdka. W przeddzień Wigilii Mama pastowała podłogę, a później Tato chwytał za froterkę i doprowadzał ją do połysku. W wigilijne dopołudnie wnoszono z balkonu choinkę. Tato osadzał ją w krzyżaku i mocował na jej szczycie szpic, a ja z bratem przystrajaliśmy ją najpiękniej jak potrafiliśmy. Oprócz zakupionych ozdób wieszaliśmy także te wykonane przez siebie. Były tam łańcuchy z kolorowego papieru, aniołki ze słomy, kokardy z marszczonej bibuły, malowane złotą farbą szyszki, orzechy zawijane w sreberka oraz strzępy waty imitujące płatki śniegu. Potem mocowaliśmy na przystrojonych gałązkach świeczki osadzone w specjalnych uchwytach i rozwieszaliśmy włosy anielskie. Pozostawało jeszcze ustawienie pod choinką szopki i dzieło było gotowe. Wreszcie Mama dekorowała stół, ustawiała nakrycia, wigilijne potrawy i wraz z pierwszą gwiazdką zasiadaliśmy do tej wyjątkowej wieczerzy. Nad stołem unosił się zapach barszczu, grzybów i maku. Smakowicie pachniała smażona ryba i kompot z suszonych śliwek. Pachniało igliwiem, świeżo pastowaną podłogą i skórkami pomarańczy.

    Wszystkie te zapachy miały w sobie coś magicznego. Może dlatego zapamiętałam je do dziś?...

    15 grudnia 2007r. Alicja Mikołajczyk

    Boże Narodzenie

    W całym domu pachniało świętami. Za przymkniętymi powiekami zmęczonej porządkami Anny przewijały się obrazy z tamtych lat, kiedy mieszkała w domu rodzinnym na wsi. Święta Bożego Narodzenia miały wtedy wymiar przede wszystkim religijny, a obyczaje z nimi

     

    związane były wielką magią. Wigilia to dzień poprzedzający wielkie wydarzenie, do którego przygotowywano się zarówno fizycznie, jak i duchowo. Cały dom musiał być wypucowany, a dusze oczyszczone w czasie spowiedzi w kościele.

    Dziś wigilią nazywa się spotkania opłatkowe, często długo przed świętami, które nie mają nic wspólnego z dawnym oczekiwaniem na pierwszą gwiazdkę na niebie, która była hasłem do rozpoczęcia wieczerzy, a zbliżająca się północ do wyruszenia na Pasterkę. Ojciec pozwalał śpiewać kolędy dopiero po kolacji, przy zapalonych świeczkach na świerkowej choince przyniesionej z lasu. W pomieszczeniu opalanym piecem węglowym, zapachy leśne wydobywały się z każdej igiełki świerkowego drzewka. Mieszały się z zapachem wypastowanych podłóg, upieczonych ciastek zawieszanych na gałązkach przy pomocy nitki. Po kilku dniach ciastka nabierały wilgoci i spadały ku radości dzieci, bo zrywanie czegokolwiek z choinki było zabronione aż do święta Trzech Króli. Na choince, oprócz ciastek, wieszano cukierki, jabłka koniecznie małe i czerwone tuż przy pniu oraz orzechy owijane w sreberka. Poza tym zawieszano wszelkie ozdoby ręcznie wykonane prawie ze wszystkiego przez rodzeństwo i mamę, która potrafiła z karbowanej bibuły robić piękne kwiaty. Oczywiście choinka była ubierana w wigilię, a ubieranie jej wcześniej uważano za brak obyczajności. Od rana na piecu gotowały się postne potrawy wigilijne, bo post ścisły obowiązywał w tym dniu od samego świtu. Można było zjeść kawałek chleba i popić herbatą a dzieci mlekiem. Nic dziwnego, że kiszki skręcały się pod wpływem zapachów wydobywających się spod pokrywek. W czasie wieczerzy po modlitwie i połamaniu się opłatkiem wszystko smakowało wyjątkowo i szybko znikało z talerzy.

    Rodzice pochodzący z dawnej Galicji nie przywieźli ze sobą zwyczaju ustawiania dodatkowego nakrycia. Rodziny były wielodzietne i na stole nie było już miejsca na dodatkowy talerz. Zwyczaj ten przyszedł do jej rodziny wiele lat później, kiedy rodzeństwo rozjeżdżało się po świecie zakładając własne rodziny.

    Na ziemiach odzyskanych, gdzie osiedlali się ludzie z różnych stron Polski, w każdym domu przygotowywano różne potrawy. W domu Anny na pierwsze danie obowiązkowo była kapusta z grochem zagryzana kromką chleba własnej roboty, która tylko w ten dzień smakowała w sposób niezwykły. Barszcz z uszkami, fasolka jasiek z suszonymi śliwkami, pierogi z kapustą i grzybami, ziemniaki z sosem grzybowym i śledź marynowany. Karp czy inna ryba smażona pojawiła się o wiele później, kiedy Anna już pracowała i mogła je kupić w pobliskim miasteczku. Na koniec był nazywany przez ojca galas, czyli kompot z mieszanki suszonych owoców. Rodzice opowiadali, że przed wojną śledzie z beczki były dla biedaków, bo były tanie i łatwo dostępne w każdym żydowskim sklepie. We dworach szlacheckich, królowały ryby słodkowodne łowione w ich własnych stawach. Podawano tam dwanaście dań, które należało spróbować, aby zapewnić sobie dobrobyt w następnym roku. Dlatego w domu Anny podawano do ziemniaków grzybki marynowane, ogórki kiszone, buraczki, a także kiszoną kapustę, żeby zwiększyć ilość potraw. Po wieczerzy ojciec, a później starszy brat zabierał resztki ze stołu dla zwierząt, bo nic nie mogło się zmarnować. Nawet tak zwane zlewki otrzymywały świnie na kolację. Kiedy była mała wierzyła w to, że zwierzęta mówią w tę noc ludzkim głosem. Nigdy nie odważyła się sama pójść do stajni, żeby to sprawdzić, ale ci, którzy tam byli, bajdurzyli o tym każdego roku. Wolała wyobrażać sobie, co zwierzęta mówią i jakie mają życzenia. Świnia zabita na święta, oznaka dobrobytu w czasach jej dzieciństwa, nie miała już nic do powiedzenia, wydając ostatni kwik, w dramatycznym momencie jej życia.

    W Wigilię od samego rana królowały różne przesądy. Jaka Wigilia taki cały rok –powtarzali sobie nawzajem sąsiedzi. Broń Boże, żeby w ten dzień do domu zawitała kobieta, jako pierwsza osoba odwiedzająca, bo wtedy cały następny rok mógł być nieudany. Dzieciom zabraniano się kłócić, bo będą to robiły przez cały rok. Przykazywano, żeby były grzeczne, posłuszne i pracowite. Nie wolno było niczego podkradać i próbować. Ze strychu obowiązkowo przynoszono garść siana pod obrus, które potem zjadały krowy, żeby dawały dużo dobrego mleka. W domach rodzinnych rodziców stawiano w kącie izby snopek zboża, co miało zapewnić urodzaj i obfite zbiory. Zawieszanie jemioły pod sufitem nie było w zwyczaju jej rodziny, może dlatego, że nie rosły w okolicy. Teraz można ją kupić na ulicy, gdzie panuje nastrój świąteczny już od początku adwentu, co zdaniem Anny psuje całą magię tego okresu i powszednieje. Oznaką powodzenia w następnym roku, była wizyta kolędników po wieczerzy lub w czasie trwania świąt Bożego Narodzenia. Poczęstunek i grosik dany kolędnikom, zapewniał życzliwość ludzi i zapowiedź wszelkiej pomyślności. O północy w najbliższym kościele oddalonym o dwa kilometry, odbywała się Pasterka, na którą szli ludzie z ochotą i nie narzekali, że za daleko. Mimo zakazu księdza, picie alkoholu do wieczerzy nie było wyjątkiem, co można było poznać po zapachu i głosie uczestników, którzy śpiewali kolędy pod chórem, jak mogli najgłośniej fałszując niemiłosiernie. Zdarzało się, że jakiś nieszczęśnik oddawał wieczerzę pod przydrożnym drzewem, ku zgorszeniu innych, bardziej wstrzemięźliwych.

    Świat się zmienia bezpowrotnie i czar dawnych świąt Bożego Narodzenia także. W małych mieszkaniach blokowisk nie ma już miejsca na prawdziwą choinkę prosto z lasu. A wysuszone centralnym ogrzewaniem powietrze, zabija większość zapachów, a kuchenne przeszkadzają sąsiadom, choćby były jedynym wspomnieniem tamtych dni.

    Dobrze jest mieć wspomnienia westchnęła Anna otwierając oczy. Zabrała się do sprawiania karpia, którego Grześ uwielbiał w każdym jej kulinarnym wydaniu.

    grudzień 2007r. Teresa Wesołowicz

    Twórczość słuchaczy – proza i poezja

    Lato

    Promień słońca błądzi,

    Po krawędziach mgiełki.

    Ona w słońcu brodzi,

    Licząc swe kropelki.

    Przytuleni, razem

    O weselu marzą.

    W marszu weselnym

    Tęczą się pokażą.

    06 lipca 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

    Deszczowe dni

    Susza dała się we znaki,

    Gleba spragniona wody chce.

    Ciężkie chmury niesie niebo,

    Spękanej ziemi wodę śle.

    Od tygodnia deszcz już pada,

    Ciągle płaczą szyby w oknie.

    Po nich kropla kroplę goni,

    Dookoła wszystko moknie.

    Teraz mokro jest nad miarę,

    Ziemia wodę chciwie chłepcze.

    Już jak gąbka nasiąknięta,

    Ale woła jeszcze, jeszcze.

    Za dni kilka staną deszcze,

    Znów do normy wszystko wróci.

    A natura buchnie kwieciem

    I owocem nas zarzuci.

    11 lipca 2007r.Krystyna Joanna Chmiel

    Zapach lata

    Środek lata, słońce świeci

    I znów słychać kos ostrzenie.

    Z łąk się niesie zapach traw,

    Na mleczach zaś os brzęczenie.

    Woń świeżo skoszonej trawy

    Pobyt na wsi przypomina.

    Życiodajnie ziemia pachnie,

    Świerszcz już gra koło komina.

    Pszczółki ostatnie już miody

    Zbierają, by zimę przetrwać.

    Koniec lata, potem jesień

    I zima będzie królować.

    12 sierpnia 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

    Płaszcz jesieni

    Ta pora, bardziej niż inne

    Ma piękne barwy, a zwłaszcza,

    Gdy jesień gotuje się już

    Do zmiany letniego płaszcza.

    Smutno wyglądają drzewa,

    Tworząc znów, po raz kolejny

    Barwne kobierce, zrzucając

    Rudo-złoty płaszcz jesienny.

    23 września 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Mikołaj

    Rozpędzone konie,

    Zaprzężone w sanie,

    Jedzie w nich Mikołaj

    I wór z prezentami.

    Sam pogania batem,

    Spieszy się, by zdążyć

    Grzecznej dziatwie paczki

    Pod choinkę złożyć.

    Gdy pierwsza gwiazdeczka

    Na niebie zaświeci,

    U jej stóp już leżą

    Prezenty dla dzieci.

    W dziecinnych twarzach

    Są oczy zdziwione,

    Radość, uśmiechy i

    Usta rozdziawione.

    Żeby zobaczyć,

    Jak każdy przejęty,

    Tylko dla tych chwilek

    Warto robić prezenty.

    05 grudnia 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Wigilia

    Śniegiem ziemia przyprószona,

    Znak, że święta się zbliżają.

    Padające płatki o tym

    Właśnie nas zawiadamiają.

    Wigilia nadchodzi, czuć już

    Jej wzniosłą atmosferę.

    Moc jej coraz bardziej rośnie,

    Podnosząc duchową sferę.

    Dzieci choinkę już stroją

    W bombki, sople, światełka.

    By pod nią prezenty znaleźć,

    To dla nich uciecha wielka.

    W kuchni babcie i mamy

    Pracują ciężko jak mrówki,

    Co zdradzają zapachy

    Barszczu, pierogów, makówki.

    Do kolacji wigilijnej

    Skończone przygotowanie.

    Gwiazda zwiastuje, że Panna

    Powiła Dzieciątko na sianie.

    Dzielenie się opłatkiem to

    Zbliżenie się oddalonych,

    Wspomnienie żywych o zmarłych

    I pogodzenie zwaśnionych.

    Podzielmy się więc opłatkiem

    I złóżmy sobie życzenia.

    Wybaczmy bliskim i wrogom

    Wszelkie rany i skrzywdzenia.

    13 grudnia 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    FRASZKI – 2007

    Halinka Jurewicz

    Pokazała, że jest macho,

    Kiedy palenie rzuciła.

    Twarz jej wypiękniała,

    A może lifting zrobiła?

    Marysia Krajewska

    Kto z was zgadnie,

    Jak zwie się ta niewiasta,

    Która naszym czesnym

    Jak Szkot szasta?

    Fraszka na aktorkę

    Bardzo chciała swój tekst

    Zagrać, a na scenie zbladła.

    W monologu przerwy były,

    Bo “Aktorkę” skleroza dopadła.

    Odpowiedź na fraszkę Alusi

    Twa poezja na wyższej już półce,

    A fraszka Twoja bardzo mi schlebia.

    Lecz mnie niedawno “złapała” Wena,

    Mej do Twej półki, to jak stąd do nieba.

    Zosia Kawa

    Miłości swej znów obiekt zmieniła,

    Tym razem pierwszeństwo krwi dała.

    Nesska jak szczotka w kąt poszła, bo pani

    Do potomka nowego w szaleństwie została.

    Marian Krajewski

    Rodzynek bardzo się nam rozleniwił.

    Harem zaniedbał i Fraucymer zniechęca.

    Zniszczył rywala, wstąpił do mafii Jury,

    I stamtąd nad czującymi Wenę się znęca.

     

    Zosieńka Nastał

    Ta lisica na Rodzynka wskoczywszy,

    Tak uczepiona do mafii Jury wjechała.

    Zamiast studiować i tworzyć poezję,

    Jako Juror wyroki na nią będzie wydawała.

    Krysia Musiał

    Elegancja nieważna, męża ma cudnego.

    Ona zajęta, bo piękne opowiadania pisze.

    Nie boi się? Że on obudzi zmysły, już dawno

    W nas uśpione i zburzy to nasze zacisze?

     

     

    Czesia Adamczyk

    Teraz komputer jej siłę wysysa,

    Do szkółki nie może chodzić.

    Kicia po klawiaturze biega,

    Pomaga jej piękną poezję tworzyć.

    Maria Garbacewicz

    Kuchareczka z kiełbaskami,

    Co przy grillu ciągle biega.

    Ze śledzików jej, już sławnych,

    Czerpiemy tłuszcz Omega.

    Lucyna Kesling

    Gdy na Mikołajki ją zaprosisz,

    Niespodziankę już zastaniesz.

    W kolorowych mini karteczkach

    Pięknych życzeń moc dostaniesz.

    Danusia Orska

    W każdym gramie duszy artyzm drzemie.

    Prozą i wierszem pisze, także maluje.

    Skąd czerpie siłę? Nawet się nie zdziwię,

    Gdy muzykę napisze i obraz wyhaftuje.

     

    Marynia Krysztowiak

    Wierszem i prozą pisze, aulę w jesienne

    Kwiaty ubierze, świeczki zapali.

    Kim jest osóbka, która poda nam kawy

    I świetne bankiety na działce wyprawi?

    Krysia Graczyk

    Brak z nią kontaktu, urwał się

    “Internat”, bo mieszkanie zmieniła.

    Samochodzika pilnować będzie,

    Więc bliżej garażu się przesiedliła.

    Elżunia Olszewska

    Pięć lat już, parzy i podaje napoje,

    Kiedy jej nie ma, nie ma też oprawy.

    Brak klucza, świeczek, serwetek,

    Szafa zamknięta, nie ma też i kawy.

    Marynia Marciniak

    Mrugają świeczki, czuć ich ciepło i woń.

    Już w korytarzu pachnie kawa i ciasta.

    To Jej pomysł, oprawy chwilki z poezją.

    Kto mi powie, jak zwie się ta niewiasta.

    2007r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Moja wolność

    Zapytano mnie, czy byłam na filmie “KATYŃ”, bo tak wypada, bo tego wymaga patriotyzm.

    Nie, nie byłam i na razie nie wybieram się. Czy patriotyzm mierzy się liczbą oglądanych filmów? Przeczytanych o tamtych czasach książek? Wiem, tamte czasy były okrutne, złe i to nie powinno się wydarzyć.

    A ja nie chcę rozdrapywać ran, niech będzie to ukryte na dnie mojego serca.

    Ze strony mojego ojca też jest tam cząstka rodziny, na pamiątkę tego moja ciotka dostała guzik od munduru z polskim orzełkiem, tyle po nim zostało.

    Ja chcę się cieszyć każdym dniem, który mi jeszcze pozostał, tym, że kiedy rano wstaję, to czasami nic mnie nie boli, że nie muszę wykrzywiać ust w grymasie uśmiechu.

    W telewizji i radiu od samego rana bombardują nasze uszy nieszczęścia i katastrofy, jakie wydarzyły się w kraju i na świecie. Politycy obrzucają się błotem, taplają się za przeproszeniem w g… .

    Nie chcę tego słuchać, bierze mnie obrzydzenie, wyłączam aparaty. Wolę posłuchać pięknych melodii, arii operowych lub operetkowych - mam prawo wyboru- to jest moja wolność.

    Moja wolność to robienie tego, na co mam ochotę: spacer, czekolada, lampka czerwonego wina lub seks. Korzystam z tego, bo jestem wolnym człowiekiem.

    Mam swoją wolność, którą będę pielęgnować jak piękny, egzotyczny kwiat.

    Nie pozwolę narzucać nikomu jego racji, zmuszać mnie do robienia czegoś, czego nie chcę robić. Będę żyła swoim życiem, cieszyła się każdą chwilą, każdą porą roku, grupką przyjaciół, których mam.

    Wybrałam wolność słowa, mojego życia i niech tak będzie do końca moich dni.

    wrzesień 2007r. Maria Krajewska

     

    Co dalej?

    Dźwięk zegara wybijającego północ wyrwał ją z zamyślenia. Popatrzyła w czerń nocy za szybą, w której odbijała się jej blada twarz. Po policzkach płynęły łzy.

    - Mój Boże – szepnęła cicho.

    W mieszkaniu znowu zapanowała cisza. Mąż i dzieci spały spokojnym snem w drugim pokoju.

    - Dlaczego musiało mnie to spotkać, dlaczego, mój Boże?

    Miała udane i szczęśliwie małżeństwo. Krzysztof był przystojnym, pełnym humoru mężczyzną. Niejedna z koleżanek z pracy zazdrościła jej jego miłości. Była na stanowisku, miała dobrą pracę, którą lubiła. Dziewczynki zdrowo się chowały, były dobrymi uczennicami.

    Nic więcej nie potrzebowała do szczęścia. Jednoznaczny wynik badania był dla niej gromem z jasnego nieba, rak piersi w zaawansowanym stadium.

    - Co z dziećmi, co z jej małżeństwem, jak im powiedzieć? Jak przyjmie to Krzysztof? - biła się z myślami.

    Ciągle jeszcze miała w pamięci to wydarzenie sprzed lat. Koleżanka z pracy, Ania słysząc podobną diagnozę, była optymistycznie nastawiona. Szok i załamanie przyszły po operacji, kiedy ukochany mąż stwierdził: “możesz nie wracać do domu, nie potrzebuję wybrakowanego towaru”.

    - A jak Krzysztof zareaguje w ten sam sposób, to co zrobię? Jesteśmy młodzi, dopiero parę dni temu w gronie rodziny i przyjaciół obchodziłam hucznie swoje trzydzieste piąte urodziny...

    Czerń nocy za oknem nie nastrajała jej optymistycznie. Starła zimną dłonią łzy z policzków, uśmiechnęła się do swojej bladej twarzy odbijającej się w szybie.

    - Będzie, co ma być. Nie, nie poddam się. Będę walczyła o życie, małżeństwo i swoje szczęście. Zobaczę, co będzie dalej…

    październik 2007r. Maria Krajewska

    Świąteczne spotkanie

    Patrzyła z wrastającą wściekłością przez okno. Denerwowali ją ci zabiegani i rozgorączkowani ludzie.

    Tak, zbliżają się święta, za dwa dni wigilia. Będzie siedziała wbita w plusz fotela i zanosiła się od płaczu, jak zwykle od kilku lat. Kiedy skończyła 60 lat i przeszła na emeryturę, poczuła, co to samotność.

    To był jej wybór. Przed laty wydawało się jej, ze zawsze będzie młoda i piękna, a świat będzie należał do niej.

    Była młoda, piękna i wykształcona, żaden z adoratorów nie był godny zostać jej mężem.

    Dobrze płatna praca, doborowe towarzystwo, życie upływało jak w bajce. Urlopy zagraniczne,

    zwiedzanie urokliwych zakątków świata pochłaniało ją bez reszty. Pierwsze oznaki samotności odczuła po śmierci rodziców, ale jeszcze była praca. Teraz widziała w tym pięknie urządzonym mieszkaniu wyzierającą z każdego kąta samotność.

    Chwyciła z wieszaka płaszcz i wybiegła na ulicę. Miasto ustrojone w świąteczne dekoracje, tłumy ludzi, a ona w tym tłumie zupełnie sama.

    Nagle ktoś ją potrącił, odwróciła się gniewnie, by powiedzieć temu komuś parę niemiłych słów.

    Słowa zamarły jej w gardle, patrzyła szeroko otwierając oczy.

    - Michał? – wykrztusiła z siebie. Przed nią stał kolega ze studiów, który wtedy podkochiwał się w niej, ale nie istniał dla niej w studenckich czasach.

    - Krysiu, ile to już lat minęło? – spytał ciepłym głosem.

    - Co u ciebie słychać? – spytali równocześnie.

    - Tu niedaleko jest miła kawiarenka, jeżeli masz czas, to zapraszam, porozmawiamy sobie – zaproponował głosem, który wywołał w jej sercu jakieś dziwne drżenie. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, kiwnęła tylko głową.

    Sama nie wiedziała, jak im na rozmowie przeleciało tyle godzin. Gdyby nie to, że zamykano kawiarnię, siedzieliby dalej pogrążeni w cichej rozmowie.

    Michał był wdowcem od trzech lat, dzieci rozjechały się po świecie. Mieszkał na drugim końcu miasta. Czując się dziś samotnie, postanowił pospacerować po ulicach, być między ludźmi.

    Odprowadził ją pod sam dom. Umówili się, że wigilię i święta spędzą razem u niej. Czuła się szczęśliwa. Planowała zakupy i co przygotuje na wigilijną wieczerzę i święta.

    Chciała krzyczeć i śpiewać z radości. Chciała żyć.

    Może te Bożonarodzeniowe święta odmienią jej życie…

    grudzień 2007r. Maria Krajewska

     

    Pytanie

    Zadano nam pytanie, mamy odpowiedzieć na nie:

    “co piszczy w trawie?”

    Może księżyc, co wpadł do sadzawki wśród traw,

    Może myszka, co do norki zgubiła ślad,

    Może polny konik na skrzypeczkach gra,

    Może w gniazdku ptasząt gromadka,

    Może maszerując, krasnale piosenki

    Śpiewają wytrwale.

    Może odpowiedzi jest wiele,

    Ale jest jedna pewna,

    Kto zadaje takie pytanie,

    Niech sam odpowie na nie.

    2007r. Maria Krajewska

     

     

     

     

    Święta

    Bielutki śnieg pokrył szary świat,

    Znak - zbliżają się święta, jak zwykle od lat.

    Stół nakryty obrusem, na nim biały opłatek.

    Rodzina odświętnie ubrana czeka,

    Kiedy na niebie błyśnie pierwsza gwiazdka.

    Ojciec modlitwą rozpocznie wieczerzę.

    Matka w spracowane dłonie weźmie

    Święty opłatek, dzieląc się z rodziną

    Życzy zdrowia, szczęścia i pomyślności.

    Słowa śpiewanej kolędy cicho się niosą,

    Wspominamy tych, co od nas odeszli.

    Dzieci szukają pod choinką prezentów.

    Radosne, rodzinne, grudniowe święta,

    Kiedy Niebo pokój niesie Ziemi.

    grudzień 2007r. Maria Krajewska

     

    Święta w górach

    Biały, puszysty śnieg pokrył szczyty Tatr.

    Dźwięczą dzwonki góralskich sań.

    Słońce złoci ośnieżone gór szczyty.

    Śpiący Rycerz groźnie marszczy brew.

    Smreki z gałęzi otrzepują śnieg.

    Zima zawitała w górską krainę.

    W wigilijny wieczór pod niebem pełnym

    Gwiazd na pasterkę idą rodziną całą,

    Śpiewem i modlitwą witając

    Narodzoną Dziecinę i Świętą Rodzinę.

    To najpiękniejsze polskie święta,

    Tradycja ich przez wieki trwa.

    grudzień 2007r. Maria Krajewska

     

     

     

     

    Biała Wigilia

    Zima wszystko przystroiła,

    pola, drogi, drzewa.

    Białym śniegiem oprószyła,

    jest bajkowo jak we śnie.

    W wigilijny wieczór

    biały obrus, zapach świerku,

    moc prezentów pod choinką

    i kolędy z radia płyną.

    W tym dniu radosnym,

    oczekiwanym,

    gdzie gasną spory,

    goją się rany.

    Niech mały Jezus

    w sercach zagości,

    szczerość duszy,

    zapach ciasta.

    Przyjaźni, kochanej twarzy,

    co rano budzi

    i wokół samych

    życzliwych ludzi.

    24 grudnia 2007r. Maryla Krysztowiak

    Piękne wspomnienia

    Wiele lat minęło,

    Jak jeden dzień – pamiętasz,

    był piękny dzień.

    Gdy Cię ujrzałam,

    wiedziałam, że będę

    z Tobą w noc i w dzień.

    I tak przeżyliśmy

    kilkanaście lat, gdy

    nasze dzieci przyszły na świat.

    Dzieci urosły i poszły

    w świat, a my się

    razem starzejemy i

    z ufnością patrzymy w dal.

    I zawsze będę wierzyć

    skrycie, że miłość jest to uczucie

    najpiękniejsze na świecie.

    Wiecznie zakochana Maryla Krysztowiak

    październik 2007r.

    Bo jesteś

    Moja córeczko

    Dziękuję Ci, że jesteś.

    Choć teraz jesteś daleko,

    Dzięki Ci, że jesteś.

    W każdy dzień

    Myślę o Tobie i

    dziękuję Ci, że jesteś.

    Dałabym wiele, żebym

    mogła choć raz,

    mieć Cię na obiedzie w niedzielę.

    Ale mam nadzieję, że

    kiedyś będę blisko

    Ciebie i powiem Ci:

    Dobrze, że jesteś!

    2007r. Maryla Krysztowiak

     

     

     

     

    Zwykły dzień z życia emerytki

    Budzik wyrwał ją ze snu o 6.00. Leniwie wysunęła rękę spod kołdry, wyłączyła go i nastawiła radio. Z głośnika sączył się cichutko jej ulubiony przebój sprzed lat. Bardzo lubiła słuchać muzyki i miała przy tym jeszcze złudzenie, że nie jest w mieszkaniu sama. Pracę rozpoczynała dopiero o 9.00, lecz wstawała wcześnie, bo nie lubiła się spieszyć. Od kilku lat była na zasłużonej emeryturze, ale od niespełna trzech lat pracowała w niepełnym wymiarze godzin, poprawiając swój status ekonomiczny. Nie zarabiała wiele, ale skromna pensja pokrywała opłaty miesięczne.

    Do wyjścia z domu miała jeszcze sporo czasu. Zaledwie kilka minut zajmowały jej poranne ćwiczenia, a potem szła do łazienki. Na poranną toaletę i makijaż przeznaczała znacznie więcej czasu. Potem otwierała szafę w poszukiwaniu odpowiedniej na porę roku odzieży. Właściwie byłaby gotowa do wyjścia, gdyby nie wilgotne jeszcze włosy. Czasem podsuszała je tylko suszarką, innym razem używała lokówki, by nadać niesfornym włosom właściwy kształt. Ilekroć brała do ręki lokówkę, wspominała koleżankę, która ją jej podarowała. Gosia dostała ją także od kogoś w prezencie, ale przy jej króciutko ostrzyżonych włosach nie spełniała swej roli. Jej natomiast bardzo się przydawała. Włosy układały się co prawda, ale po swojemu. Korzystała z niej zatem dość często. Gdy wystarczało jej czasu, siadała jeszcze na parę minut do komputera, by odebrać codzienną pocztę. Potem zakładała płaszcz i wychodziła. Od domu do pracy dzieliły ją zaledwie dwa przystanki autobusowe. Od jakiegoś czasu nie jeździła autobusem, tylko pieszo pokonywała tę odległość. Postanowiła zrzucić parę kilogramów i poprawić swą kondycję. Zaczynała już nawet odczuwać pozytywne skutki diety i spacerów. Chociaż w ciągu dwóch miesięcy ubyło jej parę kilogramów, wciąż jednak nie była zadowolona ze swego wyglądu. Uważała, że musi zrzucić conajmniej drugie tyle. Szła jednak do pracy już coraz szybciej, a i zmęczenie mniej dawało się we znaki. Po dotarciu na miejsce otwierała okno i zabierała się do czytania porannej prasy. Wcześniej nie czytała gazet tak regularnie, ale od kiedy podjęła pracę, miała obowiązkową “prasówkę”. Potem włączała komputer i zabierała się do pracy. Najpierw sprawdzała naniesione do programu dane i korygowała błędy, a potem niepotrzebne już dokumenty zanosiła do spalenia znajomym. Od czasu, gdy podjęła tę pracę, to nieuporządkowane archiwum spędzało jej sen z oczu. Zastanawiała się, co będzie robiła, kiedy już zaprowadzi w dokumentach porządek. Na szczęście czekało ją jeszcze sporo pracy. Ankiet powoli ubywało, ale nie spieszyła się zbytnio. Nikt jej nie poganiał, a to zajęcie i tak sama sobie znalazła. Od czasu do czasu zadzwonił telefon albo przez pomyłkę zajrzał ktoś do gabinetu. Mogła więc spokojnie pracować przy porządkowaniu dokumentów całe godziny.

    Po zakończonej pracy wyłączała komputer, zamykała przeszklone drzwi i wychodziła na długi korytarz. W drodze do domu robiła niewielkie zakupy. Czasem zatrzymywał ją ktoś znajomy na krótką pogawędkę. Po powrocie do mieszkania wypakowywała zakupione wiktuały, przebierała się i zabierała za pobieżne porządki. Starcie kurzu z mebli i zmycie podłóg nie zajmowało jej wiele czasu.

    Potem włączała komputer lub oglądała swój ulubiony program telewizyjny. Szła spać przed północą po krótkiej toalecie wieczornej. Przed snem nastawiała budzik i, już będąc w łóżku, przebiegała wzrokiem kilkadziesiąt linijek książki. Nie wiedzieć, czemu, zwykle zasypiała przy jej czytaniu. Nieraz budziła się w środku nocy, gasiła światło, odkładała zamknięty egzemplarz i zasypiała ponownie. Sen przychodził szybko. Właściwie nigdy nie miała problemów z zasypianiem. Rzadko jednak śniła. Jeśli już zdarzyło się, że podczas snu pojawiały się jakieś obrazy – zawsze były kolorowe. Pamiętała zielenie, czerwienie i żółcie. W snach czuła ciepło czy chłód, słyszała głosy. Wszystkie były tak realistyczne, że budząc się, miała złudzenie, że to, o czym śniła, zdarzyło się naprawdę. Nad ranem rozpierzchały się sny i zaczynał się nowy dzień, kolejny dzień jej życia.

    11 października 2007r. Alicja Mikołajczyk

    SPÓŹNIONY GWIAZDOR

    (opowiadanie wigilijne)

    Ania siedziała na parapecie w swoim pokoju i patrzyła na ulicę.

    Od dłuższego czasu obserwowała ludzi podążających w pośpiechu w różnych kierunkach i przejeżdżające samochody, wypełnione kolorowymi pakunkami, z choinkami przytwierdzonymi do bagażników. Babcia co jakiś czas zaglądała do jej pokoju by spraw-

    dzić, co porabia jej ukochana wnuczka i choć widziała ją wciąż “przyklejoną” do szyby i patrzącą w mrok, nie mogła się oprzeć, by za kilka minut nie zajrzeć ponownie do jej pokoju. Za każdym razem widziała ją nieporuszoną i tak zaabsorbowaną tym co dzieje się na ulicy, że nie odwracała nawet głowy w kierunku drzwi. A za oknem tyle się działo. Dziewczynka miała zaróżowione policzki od nadmiaru wrażeń. Nie tak dawno patrzyła z zaciekawieniem na chłopców, rzucających do siebie śnieżkami. Po jakimś jednak czasie, gdy zabawa im się znudziła, Ania ze smutkiem obserwowała, jak rozchodzili się do domów. Choć nie było jej tam na dole, czuła się uczestnikiem zabawy. Teraz więc poczuła jakby chłopcy nie chcieli się z nią bawić i pozostawili samą wśród śnieżnych zasp. Gdy nie było już na ulicy żadnego z nich zaczęła ze znudzeniem spoglądać w okna domu po przeciwnej stronie ulicy. W wielu oknach widziała przystrojone jak na bal choinki migocące blaskiem bombek, ozdobione kolorowymi światełkami. Patrząc w szyby na wprost okien jednak niewiele widziała, zaledwie czubki drzewek zakończone złocistymi szpicami bądź srebrnymi gwiazdami. Za to niżej wszystko było widać jak na dłoni. Przez cieniutkie firanki dziewczynka zauważyła krzątającą się przy stole gospodynię. Z wielką starannością ustawiała talerze i układała sztućce na świątecznie przybranym stole. Potem wyszła z pokoju i dziewczynka niecierpliwie czekała na jej powrót. Za chwilę gospodyni wniosła półmisek i gdy postawiła go już na stole, Ania usiłowała dojrzeć, co się na nim znajduje. Było jednak zbyt daleko. Stopniowo kolejne półmiski zaczęły wypełniać puste miejsca. Spojrzała w przeciwległy róg pokoju i zobaczyła przystrojoną choinkę, a pod nią niezliczoną liczbę kolorowych paczek i paczuszek. Ciekawa była, co też w nich jest i dla kogo są przeznaczone. Snuła najprzeróżniejsze domysły wyobrażając sobie ich zawartość. Zaczęła się zastanawiać, kiedy Gwiazdor je tam ułożył. Od dłuższego już czasu siedziała przecież na parapecie obserwując ulicę i nie widziała, by ktoś przypominający go choćby wyglądem wchodził do bramy naprzeciwko. Szybko jednak wytłumaczyła sobie, że pewnie jej uwagę odwróciła zabawa w śnieżki i wtedy właśnie wszedł do kamienicy. W tej samej chwili przebiegła jej przez głowę myśl, że być może był także i w jej mieszkaniu. Ześlizgnęła się ostrożnie z parapetu i stając na paluszkach dotknęła klamki. Powoli ją nacisnęła, by nie spłoszyć upragnionego gościa. Ostrożnie otworzyła drzwi. W pokoju jednak nie było nikogo. Ania doskonale widziała z progu świąteczne drzewko, ale było pod nim pusto. Wśród przedświątecznej krzątaniny dochodziły tylko z kuchni przyciszone rozmowy mamy i babci.

    Stół był udekorowany, ale nie było na nim jeszcze żadnych potraw. Stały tylko puste talerze. Ani zrobiło się trochę smutno. Wiedziała, że dopiero po wigilijnej kolacji będzie mogła wreszcie otworzyć swoją paczkę, ale z tego co zastała w pokoju zrozumiała, że nie nastąpi to zbyt szybko. Przygotowania do kolacji były bowiem mniej zaawansowane niż u tamtych z naprzeciwka. Gwiazdor także się spóźniał. Wytłumaczyła sobie, że dzisiaj ma wyjątkowo dużo pracy i wróciła na parapet.

    28.11. 2007r. Alicja Mikołajczyk

    Urwisko

    Doszła do urwiska. Powoli spojrzała w dół i cofnęła się nieco jakby w obawie, że spadnie w przepaść tak bezwładnie jak kamienie, które potoczyły się spod jej stóp. Wciąż jednak stała niedaleko jego krawędzi. Podniosła wzrok i rozejrzała się wokół. Rozciągał się stąd niesamowity widok. Szczyty gór spowite mgłą nie były widoczne, a na zboczach iskrzyły w słońcu płaty śniegu. Nad głową miała niebo, a u stóp cały świat. Była bardzo zmęczona, ale czuła się bezpieczna i wolna. Spojrzała za siebie i przez chwilę szukała wzrokiem miejsca, gdzie mogłaby odpocząć. Zrezygnowana zdjęła plecak i usiadła na nim. Sięgnęła do bocznej kieszeni i wyjęła plastikową butelkę z wodą. Pragnienie dawało o sobie znać, więc wypiła parę łyków.

     

    Przymknęła oczy i głęboko wdychała ostre, górskie powietrze. Wokół była cisza – cisza, której tak jej brakowało od dłuższego czasu. Czuła dumę i radość, że dotarła wreszcie na szczyt.

    Ze schroniska wyruszyła wczesnym rankiem, gdy wszyscy jeszcze spali. Przed wyjściem zostawiła kartkę. Nie chciała, żeby się o nią martwili ale teraz pomyślała, że wyjście samotnie w góry przy jej braku doświadczenia nie było rozważne. Ale musiała pobyć jakiś czas sama z sobą. Czuć tylko wiatr we włosach, ciepło promieni słońca i napawać się niezmąconą niczym ciszą - tego pragnęła od tygodni. Przyjaciele, których zostawiła tam na dole, nie zawsze ją rozumieli. Byli opiekuńczy, może nazbyt, a ona naprawdę potrzebowała czasem samotności. Tylko wtedy mogła snuć plany i zastanawiać się nad swą przyszłością bez niego. Chciała udowodnić sobie i innym, że jest silna i w nowym życiu da sobie radę.

    Michała straciła przed trzema miesiącami. Pijany motocyklista wyjechał zza zakrętu wprost na jego samochód. Michał, chcąc uniknąć zderzenia, skręcił kierownicą w prawo i uderzył w drzewo. Wracał do domu po oświadczynach. Poprosił ją o rękę dwie godziny wcześniej. Gdy tamtego wieczoru zadzwonił telefon z wiadomością o jego śmierci, sądziła, że to makabryczny żart. Dopiero podczas pogrzebu uświadomiła sobie, że Michał będzie żył tylko w jej wspomnieniach. Zrozumiała, że nic, co wspólnie mieli dokonać, nigdy się nie spełni.

    Siedząc nad brzegiem urwiska, myślała o Michale. Dziś miała zostać jego żoną i właśnie dlatego teraz chciała być sama, skoro nie mogła być z nim. Wspominała dzień, w którym go poznała i bukiecik niezapominajek, który ofiarował jej w dniu imienin. Od początku ich znajomości czuła, że nadają na tych samych falach. Odgadywał bowiem bezbłędnie jej myśli, mieli te same zainteresowania, lubili filmy i książki o tej samej tematyce. Teraz siedziała samotna, opuszczona przez niego i patrzyła w pustkę.

    10 października 2007r. Alicja Mikołajczyk

    rysunek Danuta Orska

     

    Jesienne niebo

    Na niebie jesiennym jeszcze nieco słońca.

    Szarość je okrywa o tej porze roku,

    Ciężkie chmury płyną wśród resztek błękitu,

    Promień słońca przenika gęstwinę obłoków.

    Klucz żurawi z klangorem wzbił się już ku niebu,

    Na południe odleci na długie miesiące.

    Powróci, kiedy zima rozkuje okowy

    I gdy kwiaty rozkwitłe zapachną na łące.

    22 października 2007r. Alicja Mikołajczyk

    Wałbrzyskie kina

    Szkoda, że mamy w mieście

    Zaledwie trzy małe kina,

    W których brakuje widzów.

    Gdzie leży tego przyczyna?

    Myślę, że na to odpowiedź

    Jest trudna niesłychanie.

    Widzowie czy władze miasta

    Mi odpowiedzą na nie?

    23 listopada 2007r. Alicja Mikołajczyk

     

     

     

     

    Zimowy pejzaż

    Za oknami cicho, świat pod puchem białym

    Zasypia, strudzony wielce rokiem całym.

    Mróz, zimowy malarz, pędzlem zamaszyście

    Maluje na szybach gwiazdki, kwiaty, liście.

    Dzwoneczki kuligu słychać hen, z daleka,

    Skute lodem stawy, zamarznięta rzeka.

    Pola i ogrody trwają w śnie zimowym,

    Czapki oraz chusty zdobią ludzkie głowy.

    Chaty pośród bieli skrzą w promieniach słońca,

    Zziębnięta sikorka śnieg z gałązki strąca.

    Misiu w swej kryjówce do snu już gotowy –

    Śnieżno – biały i srebrzysty jest pejzaż zimowy.

    27 listopada 2007r. Alicja Mikołajczyk

     

     

     

    Moje podróże

    Wręcz nieprawdopodobnie plotą się ludzkie losy.

    W zadumie, pod chmurami kryjącymi jasny błękit nieba, na myśl przychodzą wspomnienia z czasów nieco zbyt już odległych. Mimo to wyrazistość, z jaką powracają wydarzenia tamtych lat, przyprawia mnie o drżenie serca Zawsze kochałam podróże. Od dziecka marzyłam o poznawaniu innych “światów”, kultur, ludzi. Ciągnęło mnie w świat, jak wilka do lasu. Mieszkałam wtedy z rodziną na Podkarpaciu. Był to czas, kiedy koszmar wojny powoli ustępował. Zaczęła odradzać się normalność. Jeżeli można było tak nazwać ciszę, bez charakterystycznego pomruku nadlatujących samolotów, wybuchu bomb, szczekania karabinów maszynowych. Zaczęły funkcjonować sklepy, szkoły, (w tym i moja, im. Królowej Jadwigi), a nawet ochronki prowadzone przez siostry zakonne dla najmłodszych. Napływały do Polski z Ameryki paczki żywnościowe pod nazwą UNRA. Nie dość, że nasza rodzina cudem ocalała z pożogi wojennej, to jeszcze dane nam było posmakować pyszności z tychże paczek. Ludzie zrzeszali się w różnego rodzaju towarzystwa lub organizacje. Moja mama była członkinią Ligi Kobiet. I tak się właśnie zaczęło moje zwiedzanie świata, teoretycznie rzecz biorąc.

    Któregoś dnia mama wróciła po pracy jak zwykle. Przy obiedzie oznajmiła nam, że na zebraniu Ligi Kobiet podjęto uchwałę o zorganizowaniu wycieczki nad polskie morze. Zaraz pomyślałam, że mama na pewno mnie zabierze na tę wycieczkę, jestem przecież najstarsza. Nie miałam odwagi zapytać. Niecierpliwie czekałam na rozwój sytuacji. Rodzice przedyskutowali sprawę i ustalono, że obydwie wybierzemy się w tę podróż. Moja radość nie miała końca. Byłam szczęśliwa, że nareszcie zobaczę Bałtyk. Bezmiar wód, spienione fale i ogromne statki, no i oczywiście marynarzy. Urodziłam się w górach i mieszkałam w górach. Morze było dla mnie wielką atrakcją i tajemnicą w swojej nieograniczonej przestrzeni. Nawet nie umiałam sobie wyobrazić, jakie naprawdę ono jest. Całe dnie spędzałam na marzeniach, w wolnych chwilach uciekałam nad rzekę, wpatrywałam się w zieloną toń płynącej wody i odliczałam dni do wyjazdu, które wlokły się jak wieczność, nie mogłam się doczekać tego najważniejszego.

     

     

    W tym niekończącym się oczekiwaniu na spełnienie marzeń, któregoś ranka z przerażeniem otworzyłam oczy, budząc się z koszmarnego snu. Osiadły na mieliźnie olbrzymi statek powoli zatapiał się w piasku, a wokół nie było żadnego morza. Wiedziałam, że ten okropny sen to zły omen. I stało się, wycieczka została odwołana. Tak zakończyła się moja pierwsza wymarzona podróż w nieznany świat.

    2007r. tekst i rysunek: Danuta Orska

     

    Przez łąkę

    przez zieloną łąkę

    dotykam stopami duszy

    bledną rany

    zadanych krzywd

    tylko myśli czarne

    plączą się jeszcze

    drogi na wybieg

    znaleźć nie mogą

    miłość w osierdziu

    na czerwono usycha

    samotnie odczynia czary

    nad przemijaniem

     

     

     

    2007r. tekst i rysunek Danuta Orska

     

     

    Pożegnanie

    Pani mąż ma wyrok śmierci, powiedziała oschle ordynator kompleksu sanatoryjnego, gdzie przebywał Andrzej na leczeniu. Patrzyłam na tę kobietę, na jej twarz bez wyrazu, nie

    rozumiejąc zupełnie, co ona do mnie mówi. W mojej głowie wielka pustka. Szare komórki przestały pracować. Stało się to tak nagle, jakby czarna zasłona zagrodziła mi drogę do rzeczywistości. Znalazłam się w innym świecie.

    Przed moimi oczyma z prędkością huraganu przelatywały obrazy z życia, które już było. Jakieś przyjęcie urodzinowe, gdzie wokół stołu siedzieli roześmiani biesiadnicy, wznosząc toasty szampanem na cześć jubilata.

    To znowu kawałek błękitnego nieba, oglądanego przez różowe okulary, i smak kolorowych landrynek, które rozpływały się w ustach za każdym mlaśnięciem języka.

    Jakaś wycieczka do lasu, gdzie dęby z racji swojego wieku drzemały przytulone do białych brzóz, i polana pełna słońca, a koc w czerwoną kratę rozpostarty na zielonej trawie wyglądał jak kawałek pola makowego.

    Jedliśmy kanapki, piliśmy kawę z termosów, liczyliśmy uzbierane grzyby, kto miał najwięcej, zostawał królem. Zawsze byłam ostatnia. Pozostali zbieracze kpili ze mnie, mówiąc, że sprzątam las. W wędrówce po lesie wypatrywałam najmniejszych okazów, jakoś duże grzyby nie wpadały mi w oko.

    Teraz siedzę w mrocznym pokoju i wszystko wali mi się na głowę, sufit, ściany, wokół latają gabinetowe sprzęty, oślepia mnie granatowa ciemność, drętwieją moje dłonie, skóra cierpnie na całym ciele, w piersiach brak oddechu.

    - Zaraz, gdzie jestem? - Co to za kobieta?

    - O czym ona mówi? - Nie, nie! To nie może być prawda! On ma odejść, tak zwyczajnie, tak nagle? Przeżył dopiero pół wieku! Nie zdążył jeszcze nacieszyć się życiem, dokonać czegoś wielkiego na miarę swoich możliwości. Nie zdążył spełnić marzeń, do których zawsze było mu nie po drodze.

    Czas życia dobiegał końca?

    Tak niedawno, jakby wczoraj biała sukienka, dwie złote obrączki z przysięgą wciśnięte na serdeczne palce i gorący pocałunek, zapowiedz życia z miłością we dwoje. Teraz zostać mam sama?

    Serce przestało mi bić. Miotam się jak zraniony ptak, wyjścia znaleźć nie mogę z tego okropnego pomieszczenia i z sytuacji, która mnie przerasta.

    Gdzieś z oddali docierają do mojej świadomości głosy, niezrozumiałe, obce, nieprzyjazne. Powoli zatapiam się w nicość.

    Otwieram oczy, widzę niewyraźny zarysy twarzy, która zbliża się i nabiera kształtów.

    Tak! Wiem! To Jego matka. Kiedyś piękna kobieta, nosiła wspaniałe kapelusze. Pamiętam zdjęcie zrobione na ulicach przedwojennej Warszawy. Idą oboje z mężem radośni, roześmiani, popychając przed sobą wózek dziecinny z malutkim synkiem.

    Rozpacz kobiety, która stoi teraz przede mną, jest niewyobrażalna. Pomarszczona pergaminowa twarz, w przeogromnym bólu wykrzywione usta, i te oczy przerażone,

    z wielkim znakiem zapytania - dlaczego?

    Tak trudno poskładać życie, które minęło i rozprysło się w jednej chwili, jak rozbite szkło, którego odłamki ranią – nie tylko ciało – ale i duszę! Może da się jeszcze uratować choć trochę czegoś, co nie dokończone? - może nie wszystko stracone?

    Jak przekonać Najwyższego, że to jeszcze nie ten czas. Czy w ogóle można dyskutować na taki temat? Kto odwróci bieg czasu? - No kto? Życie ziemskie dobiega końca i to jest nieodwracalne. Pozostaną tylko wspomnienia dni razem przeżytych.

    Rześkie powietrze owionęło moje ciało, wydawało mi się, że jestem naga. Rozwarłam zaciśniętą dłoń i szybko jak tylko było to możliwe – dotknęłam mojego ramienia. Miałam na sobie płaszcz, a mimo to ciało moje drgało jak podłączone do prądu. Było mi zimno, jak wtedy, kiedy wracaliśmy z Andrzejem z Grecji.

    Był koniec października. Wracaliśmy do kraju po przeszło miesięcznym urlopie. Opaleni, nagrzani południowym słońcem, z maleńkim żółwiem, który uprzednio wprowadził się do naszego namiotu z mocnym postanowieniem zamieszkania na stałe. Był tak mały, że mieścił się na mojej dłoni.

    Mieszkał sobie z nami, czasem gdzieś się chował, to znowu wracał i zasypiał na specjalnie przygotowanym posłaniu z traw i mięciutkich liści. Przyzwyczailiśmy się do jego obecności, martwiło nas tylko, że nie chce nic jeść.

    Wakacje były udane. Wspaniałe słońce, orzeźwiające morskie kąpiele, ogromne połacie złotego piasku, gdzie wyrzucone przez morskie fale muszle suszyły się w promieniach

    południowego słońca. Zbieraliśmy je zachłannie na pamiątkę.

    Leżeliśmy na gorącym piasku zapatrzeni w błękit nieba. Rozgrzane powietrze niosło ze sobą usypiający szmer fal, które leniwie kołysząc się na bezkresnym rozlewisku, dopływały do brzegu, by cofnąć się i na powrót zatopić w morskiej głębinie.

    Nasze dłonie, szukając się wzajemnie, dotykały rozgrzanych ciał, zapowiadając rozkosz uniesienia w zespoleniu ich obojga.

    Przed samym wyjazdem wyruszyliśmy na poszukiwanie plantacji kiwi. Te owoce nie były jeszcze rozpowszechnione w naszym kraju na tyle, żeby były dostępne w sklepach.

    Udało się. Gdzieś pod Olimpem ogromna plantacja. Wspaniałe brunatno - zielone owoce wygrzane w słońcu, zwisające między gąszczem soczystych liści oplatających brązowe konary umocowane na drucianych rusztowaniach. Cała ta szmaragdowa budowla tworzyła niekończące się tunele cienia, gdzie ziemia osłonięta od słońca dłużej zachowywała tak potrzebną dla roślin wilgotność.

    Wzrokiem szukaliśmy kogoś, kto mógłby nam sprzedać parę kilo tych egzotycznych owoców, niestety, na nasze wołania odezwał się tylko pies, zbudzony z popołudniowej drzemki. Był uwiązany przy rozwalającej się budzie. Podeszłam nieco bliżej, pies ujadał, ale nikt z ludzi nie pojawił się.

    Miska psa była pusta. W taki upał! Bez obawy przed zwierzęciem napełniłam naczynie wodą. Pies ze spokojem począł chłeptać zbawienny płyn. Zawarliśmy pokój. W dalszym ciągu nikt się nie pojawił.

    Zastanawialiśmy się, czy możemy obsłużyć się sami... Zapytaliśmy psa, który napojony do syta ułożył się w cieniu, zagradzając swoim ciałem wejście na plantację. Spojrzał na nas wzrokiem pełnym wdzięczności, potem leniwie /typowe dla południowców/ podniósł się i wolno stawiając łapy jedna za drugą oddalił się w przeciwnym kierunku, zostawiając wolne przejście.

    Chwilę staliśmy nieruchomo nieco zaszokowani zachowaniem zwierzęcia. Podjęliśmy decyzję. Napełniliśmy drewnianą skrzyneczkę owocami, załadowaliśmy do auta. Pies dostał na deser dwie bułki z serem gouda i kawałek kabanosa. Powtórnie napełniliśmy miskę wodą. Dla właściciela zostawiliśmy w prezencie kolorowy ręcznik i parę dolarów.

    Wróciliśmy do obozowiska. Przy namiocie u wejścia czekał nasz przyjaciel żółwik.

    Wcześnie rano wyruszyliśmy w drogę powrotną do kraju. Podróż była męcząca.

    W Turcji kupiliśmy trochę swetrów i kilka par dżinsów.

    Wjechaliśmy do Bułgarii. Niebo pokryte ciężkimi chmurami nie wróżyło nic dobrego.

    Było zimno. O wynajęciu pokoju w hotelu nie było mowy. Przenocowaliśmy w samochodzie zaparkowanym przed hotelem.

    Przebudzenie było makabryczne. Spadł śnieg. Bielusieńki jak mleko i zimny jak lód. Trzęsłam się z zimna. Znalazłam naszego żółwika. Był zmarznięty jak kamień wykopany z lodowca. Trzymając w dłoniach naszego przyjaciela, próbowałam wyjść z auta.

    Dotknęłam stopami zamarzniętej ziemi. Potykając się, podążałam przed siebie.

    Przestrzeń, którą teraz pokonują moje odrętwiałe nogi to droga, którą za wszelką cenę chcę uciec od koszmaru, z którego nie mogę się otrząsnąć.

    Jestem sparaliżowana umysłowo. Myśli w mojej głowie kłębią się niczym splątana nić, która kiedyś prosto i jasno wyznaczała drogę wspólnego życia. Teraz nie mogę znaleźć początku, który doprowadziłby mnie jak nić Ariadny do celu, do pełnej świadomości tego, co czeka mnie i wszystkich połączonych więzami krwi z Osobą, która musi odejść na zawsze!

    Tego nie można zmienić. To jest nieodwracalne. Przyjdzie nam z tym żyć.

    Niebo i ziemia pozostaną na swoich miejscach, tak, jakby się nic nie stało. Tylko drzewa wydorośleją, trawy pożółkną i odrodzą się jak zawsze. Łąki kwiatami obsypią się bezwstydnie, żeby kusić pszczoły do zapłodnienia na nowo.

    Biologiczny zegar miarowym tykaniem odmierza czas każdemu.

    Dla jednych jest początkiem, dla innych – pożegnaniem.

    Nie jestem sobą. Wszystko to, co dzieje się w danej chwili, jest poza mną, a jednocześnie dotyka mnie i zniewala.

    Ogromny ból, który wpija się w moje ciało, miażdży resztki świadomości, zaciera realność.

    Przeraźliwy dźwięk klaksonu i ostre światła reflektorów samochodu, który z piskiem opon zatrzymał się tuż przede mną, uświadamiają mi, że nie ma ucieczki od wyroków, które są gdzieś w górze zapisane każdemu.

    Tak bardzo chce się żyć, wtedy właśnie, kiedy czas życia jest policzony.

    Teraz spoczywa na mnie obowiązek przekazania tej okropnej wiadomości przede wszystkim naszej córce, wnuczka jest jeszcze zbyt mała, żeby można było rozmawiać z nią na ten temat. Z pozostałą rodziną musimy podzielić się tą tragedią, która nas czeka w niedalekiej przyszłości.

    Jak długo On zostanie z nami - tego nikt nie wie. Mogą to być dni, miesiące albo może rok? Nikt, nawet lekarz nie jest w stanie określić precyzyjnie czasu, który przyjdzie nam dzielić do końca z człowiekiem, który odejdzie na zawsze, zostawiając pustkę niczym wyrwę w murze, który otaczał nas bezpiecznie, tworząc rodzinę.

    Całą wieczność szukałam w torebce kluczy, żeby otworzyć drzwi naszego mieszkania, coraz bardziej wściekła, że nie mogę ich znaleźć. Mnóstwo różnych przedmiotów zupełnie niepotrzebnych w tym momencie, a kluczy nie ma. Nic dziwnego, znalazłam je w kieszeni płaszcza.

    Przez chwilę stałam nieruchomo, dotykając palcami zimnego metalu. Był to klucz, którym powinnam była otworzyć drzwi. Ociągałam się, jakby miało to coś zmienić. Nie stało się nic. Tkwiłam tak przed drzwiami, wpatrzona w otwór zamka.

    Zastanawiałam się, czy rozpacz i ból wejdą razem ze mną? Czy uda mi się pozbierać siły i stawić czoła wyzwaniu.

    Mieszkanie wydało mi się puste, pomimo że nic się w nim nie zmieniło. Tylko jakaś niesamowita cisza przemieszczała się, jakby szeptem, z pokoju do pokoju. Stałam nieruchomo jakąś chwilę, nie bardzo wiedząc, co dalej. Bez wyraźnej przyczyny podeszłam do okna, rozgarniając na boki firankę, spojrzałam na zewnątrz.

    Widok był przygnębiający i smutny jak moje myśli. Było szaro. Drzewa pozbawione liści wyginały się w konwulsyjnym tańcu, szarpane jesiennym wiatrem.

    Deszcz mżył gęstym kapuśniakiem. Namoknięte szare mury okolicznych wieżowców utożsamiały się z więziennymi blokami. I ta rozmiękła ziemia, gdzie zachowały się odciśnięte w błocie nieliczne ślady obuwia, które pozostawili ludzie, przemierzający jedną i tą samą drogę tam i z powrotem.

    Brakowało jedynie zabezpieczenia z drutu kolczastego, do uzupełnienia smutnego krajobrazu zamkniętego w ramach mojego okna.

    Wszystkie następujące po sobie czynności wykonywałam automatycznie. Były zakodowane w mojej podświadomości. Byłam tak wyczerpana i obolała, że nie pamiętam, jak znalazłam się w łóżku. Nocne koszmary nie pozwoliły wypocząć.

    Nowy dzień nie przyniósł nic pocieszającego. Był jednym z tych, które następują jeden po drugim bez względu na to, co dzieje się na świecie.

    Postanowiliśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby przedłużyć życie człowiekowi, który na dobrą sprawę był z nami od zawsze, na dobre i na złe. Kochaliśmy go wszyscy, każdy na swój sposób.

    Odszedł na zawsze w niedzielę 28 października 1990r. “ANEMON”

    Wspomnienie

    Ranek kolejnego dnia w Hamburgu. Lili leży na swoim psim posłaniu i czeka, kiedy wyjdziemy na spacer. Pada deszcz. Stoję w kuchni przy stole i kroję truskawki na cząstki, są czerwone, dojrzałe w hiszpańskim słońcu, lecz nie mają takiego aromatu jak polskie.

    Jest dopiero początek maja truskawki w Polsce jeszcze nie dojrzały, w czerwcu będą gotowe do zbiorów.

    Zapatrzyłam się w tę czerwień truskawkową i myślę sobie, że kiedyś w dzieciństwie też byłam jak gdyby zahipnotyzowana kolorem. Stałam przed małym sklepem, a na jego wystawie pyszniły się trzy pomarańczowe jak słońce w lipcu, pomarańcze. Wtedy dla mnie były one nie osiągalne. Niemniej napawałam się ich widokiem i, łykając ślinkę, zamykałam oczy, żeby wydobyć z siebie ich egzotyczny smak.

    Kiedy już byłam dorosła, a czasy bardziej przyjazne, mogłam porównać wymyślony smak pomarańczy z oryginałem.

    Wyczarowany w dzieciństwie smak był bardziej bajeczny, aromatyczny i słodziutki jak pszczeli miód. Jednym słowem nie przystawał do pachnącej złotej kuli, którą z nabożeństwem trzymałam w obu dłoniach, powoli obierając skórkę, aby przedłużyć chwilę wysmakowania jej.

    Tak już jest w życiu, że marzenia nie zawsze godzą się z rzeczywistością.

    Hamburg… miasto, którego nazwa była dla mnie równie egzotyczna, jak ów smak pomarańczy. Nawet nie miałam pojęcia, w jakim kraju leży.

    Od starszych ludzi czasami dało się słyszeć różne opowieści, między innymi o tak zwanym portowym mieście na północy.

    Wtedy nie mówiono o Hamburgu, że to Niemcy. Tuż po wojnie wszyscy mieli dość “niemieckości”, więc o Hamburgu mówiono, że jest to miasto portowe, że po długim męczącym

    rejsie wyposzczeni marynarze korzystają z uciech cielesnych w ramionach przepięknych kobiet, właśnie tam w Hamburgu...na ST. Pauli. Nazywali tę ulicę dzielnicą rozpusty.

    Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mogłabym znaleźć się w mieście zasłyszanym z opowieści.

    Jednak po wielu latach miałam okazję wyjechać do Hamburga.

    I nie omieszkałam na własne oczy zobaczyć słynną ST. Pauli.

    Weszłam w tę dzielnicę rozpusty. Byłam na tyle dojrzała, że nie wszystkie sytuacje w czasie rekonesansu zdołały mnie zadziwić.

    St. Pauli...ulica jak wiele innych w dużych miastach. Idąc, nie bez emocji mijałam kolejne lokale tętniące nocnym życiem.

    Fasady domów mieniły się mocnymi kolorami fioletu, czerwieni i żółci. Wnętrze “piekielnej jaskini rozkoszy” pulsowało czerwonym blaskiem migających reflektorów zmieniając nasycenie barwy.

    U wejścia pół nagie panienki skąpo w czerń piór odziane wyszukaną pozą zachęcały do przeżycia niecodziennych rozkoszy erotycznych.

    Specyficzny zapach smażonego mięsa, ryb, piwa, tudzież owoców morza, przyrządzanych według specjalnej receptury, ostry zapach perfum, wydobywający się przez otwarte na oścież drzwi, gdzie raz po raz pokazywały się to znikały pół nagie panie do towarzystwa, a ich wdzięki przyprawiały tłumnie spacerujących gapowiczów o zawrót głowy.

    Za dnia dzielnica S.Pauli- śpi!

    Nocą ożywają kolorowe neony zewsząd słychać muzykę, wszelkiej kategorii popisy wokalne i narastający gwar tłumnie napływających ulicą turystów żądnych wrażeń.

    Przy drzwiach do każdego lokalu stoją panowie w czerni, tak zwani ‘naganiacze’, którzy przekonują przechodniów, że za niewielkie pieniądze mogą zachłysnąć się szczęściem

    Nocny spacer tą ulicą jest domeną męskiej populacji. Jednak tu i ówdzie można zauważyć zaciekawione grupki kobiet w otoczeniu grona zaprzyjaźnionych panów.

    Jest jednak ulica “za żelazną bramą”, gdzie kobiety bezwarunkowo nie mają wstępu.

    Postanowiłam za radą znajomych w męskim przebraniu patrzyć, jak wygląda ten zakazany świat.

    Nic nadzwyczajnego, ale robi wrażenie, przyznaję.

    Po obu stronach dość krótkiej ulicy są zabudowania, gdzie w części parterowej mieszczą się okna wielkości wystaw sklepowych, oświetlonych przeważnie na czerwono lub różowo.

    Tam prezentują się córy Koryntu w odpowiednio wyszukanej pozie, niekiedy wykonując niedwuznaczne gesty, zachęcając panów do wzięcia udziału w rozkosznych igraszkach.

    Erotyczne fatałaszki, koronki, falbanki, tasiemki zawiązywane w kokardki, tudzież gorsety odkrywające wdzięki kobiece, wszystko to spowite we mgle papierosowego dymu przedstawia świat ułudy, świat bez problemów.

    Na dobrą sprawę można zatracić się na chwilę i zanurzyć w inny pełen szczęśliwości świat.

    Albowiem, nic, co ludzkie, nie jest nam obce!

    Hamburg sierpień 2002 r. Danuta Orska

     

     

    Leśne smutki

    Pan leśniczy spał tej nocy bardzo niespokojnie. Szalejąca wichura i ulewny deszcz raz po raz wyrywały go ze snu, wprowadzając w stan niepokoju o leśny rewir, nad którym sprawował opiekę. Drzewostan był dość leciwy i możliwość wiatrołomów z roku na rok stawała się faktem. Chwilami, jakby w półśnie słyszał pojękiwania i szmery leśne dochodzące do jego przytulnej leśniczówki, otoczonej ze wszystkich stron ulubionymi krzewami i drzewami różnego gatunku.

    - Hej sosno, widzę, że kłaniasz się innym drzewom, niechcący oczywiście, pod wpływem tej nieznośnej wichury. Zwykle nie robisz tego, wyniosła i dumna ze swoich długich, pachnących igieł - zaskrzypiał świerk - odwieczny, kąśliwy sąsiad, bo nikt w lesie nie wie, kto i kiedy je posadził.

    A może były samosiejkami – pomyślał świerk, jak te brzozy, które teraz nie wszystkie oparły się nieoczekiwanemu naporowi powietrza z północnego-zachodu. Niektóre z nich zanosiły się płaczem, widząc swe siostry pozbawione pięknych zielonych głów, które leżały gdzieś zaniesione przez złośliwy wiatr, wciśnięte między gałęzie innych drzew. Kikuty ich białych pni sterczały, stwarzając obraz smutku i rozpaczy. Kiedyś odrosną im gałęzie, wprawdzie tylko boczne, ale zawsze to coś. Nie będą już wprawiały w zachwyt grzybiarzy, ale żyć i rosnąć będą dalej. Inaczej miały się inne drzewa wyrwane z korzeniami. Leżały teraz u stóp poszarpanych drzew, jak powalona armia podeptana przez wroga.

    - Te drzewa już nie odrosną, świerku – powiedziała smutna sosna - ten porywisty wiatr porwał mi parę gałązek i mnóstwo igiełek. Z jednej strony jestem prawie łysa. Nie lubię takich wichur, które przylatują niespodziewanie i nie wiadomo, po co?

     

    - Nie tak znowu niespodziewanie, droga sosno. Od samego rana wszystkie ptaki były nieznośne, jak ludzkie dzieci, kiedy są zawirowania w atmosferze. Latały bez ładu i składu, wrzeszcząc do

    siebie o pogodowych anomaliach, jakby oglądały pogodynkę w telewizji. Zwierzaki leśne kryły się po kątach i norach lasu, przeczuwając coś, o czym nie miały pojęcia. Tylko doświadczony obserwator mógł przepowiadać bliżej nieokreśloną nawałnicę.

    - Widziałam to – mruknęła sosna, starając się doprowadzić swoje igiełki do porządku - ale nie zwracałam uwagi na tę drobnicę, one tak zawsze się zachowują ze strachu przed niewiadomą siłą.

    - A wiesz, sosenko – przymilał się świerk dumny z tego, że oparł się wiatrowi i nie pozwolił się zniszczyć – gdzieś głęboko w lesie było chyba oberwanie chmury, bo ten leniwy zazwyczaj strumyk, prawie wyschnięty tego lata, płynie teraz z zawrotną szybkością, zabierając po drodze, co popadnie. Przyniósł tu niedaleko całą masę kamieni, gałęzi i różnych śmieci. Ciekawe, po co mu to

    wszystko. Przecież woda szybko opadnie i jego zbiory pozostaną na brzegu. Naiwniaczek - chichotał świerk.

    - Ty to masz fantazję, świerku. Najbardziej żal mi podmytych przez jego nurt korzeni drzew. Cierpią, niebożęta, bo odsłonięty korzeń wysycha z czasem i nie przenosi soków czerpanych z ziemi. Nie wspomnę już o niezliczonych żyjątkach, które utopiły się w czasie ulewy i będą smacznym kąskiem dla wszystkich ptaków i gryzoni. Żeby narobić tyle szkód i to za co? Za zapachy, runo leśne, nasiona – wymyślała sosna. Kto nas obejmie utuli, otrze nasze łzy?

    Ja – krzyknął leśniczy, budząc się po potężnym grzmocie, jaki rozległ się w pobliżu jego domu i pognał sobie z łoskotem gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie.

    -Jak dobrze, że już świt i słońce osuszy to, co zmoczyła ulewa. Jednak żaden żywioł nie naprawi wiatrołomów, złamanych gałęzi i zrujnowanych brzegów koryta strumieni. A zwierzęta? Co silniejsze pewnie schroniły się przed burzą, reszta zdana jest na łaskę i niełaskę natury.

    - Będę musiał wezwać gromadę ludzi do uporządkowania leśnych połaci - pomyślał leśniczy i odwrócił się na drugi bok, żeby jeszcze, choć pięć minut rozkoszować się ciepłym łóżkiem.

    wrzesień 2007r. Teresa Wesołowicz

    Malarz doskonały

    Istnieje we wszechświecie Malarz wszechstronnie doskonały. Od zarania świata nikt go nie widział, choć codziennie przez całe życie podziwiamy jego dzieła na niebie i na ziemi. Nasze oczy zdolne są do oglądania jego obrazów we wszystkich możliwych do określenia przez ludzi kolorach. Nasze dusze też mają kolory. Jeśli ktoś poprosi litościwego Malarza, to bardzo chętnie przybrudzoną duszyczkę wybieli i przywróci niebiański wygląd, a także zdolność większego odczuwania. Oczy, które są zwierciadłem duszy, będą świecić niezwykłym blaskiem, zwracając

    uwagę tych, którym dane jest to odbierać zmysłami. Niektórym odbiera tę właściwość, żeby patrzyli oczami duszy. Ma w tym swoje tajemnice, cel nieznany ludziom żyjącym na ziemi.

    Czasem spotykamy ludzi o przysłowiowym sokolim wzroku, którym wydaje się, że widzą wszystko, lecz nie mają wrażliwości na odbieranie gry kolorów pojawiających się wokół nich. Nawet tęcza na niebie jest dla nich czymś niegodnym większej uwagi. Tęcza to tęcza, deszcz przestaje padać, krople podświetlone przez słońce dają taki efekt, i idą dalej. Malarzowi jest przykro z powodu takiej obojętności. Włożył tyle pracy, dobierał farby w odcieniach widocznych na granatowych chmurach, a tu nic, żadnego zachwytu, zadumy, ani chwilki zastanowienia nad tym - jak to możliwe, że półokrąg jest tak równo ułożony na niebie, od ziemi do ziemi. Choć w niektórych miejscach może się urywać, bo chmury już sobie odpłynęły lub zbladły, to można być pewnym, że tęcza nie zginęła. Trwa jako symbol pojednania między niebem a ziemią. W dawnych wierzeniach ten cudowny znak na niebie był niecierpliwie oczekiwany, czczony i zachowywany w pamięci tych, którzy wiedzieli, co Malarz chce im przekazać.

    Najbardziej lubi malować wschody i zachody słońca, biorąc do pomocy jego promienie, które łatwo zmienić w złociste smugi. Chmurki, przyjaciółki ludzi wdzięczą się i chętnie pozują do obrazu, który wymyślił danego dnia do swojej kolekcji. Ma dobrą zabawę, kiedy ludzie wróżą pogodę z jego kolorów naniesionych na chmurkach. W czasie spektaklu przybierają różne kształty, mizdrzą się i chichoczą, lecz w końcu nie wytrzymują naporu powietrza i rozpływają się powoli, tracąc bezpowrotnie kształty i ostre barwy, przechodzące w odcienie bieli i błękitu. Nic nie trwa wiecznie, a najszybciej zanikają kolory. Wszystko, co nie jest odnawiane, odświeżane i pielęgnowane w końcu szarzeje, blaknie i traci swój pierwotny urok. Wszechobecny Malarz wie o tym doskonale i ciągle jest w pracy. Uwielbia to robić dniem i nocą. Stara się uprzyjemnić los człowieka na ziemi, jak tylko potrafi. Jego talent jest wieczny i dla nas niepojęty, choć chwalimy się znajomością wszystkich aspektów sztuki.

    Żeby mieć większe pole do popisu, wymyślił pory roku, różnie prezentujące się w każdym miejscu na ziemi. Granice pór roku zlewają się czasem, przechodząc szybko z jednej do drugiej. Mówimy wtedy, że nie było wiosny lub szybko nadeszła zima. Jednak w przyrodzie wszystko odbywa się jak należy, bo ona ma na wszystko dobry i właściwy czas. Współpracuje z Malarzem i we wszystkim, co dotyczy barw, poddaje się z ufnością, bo wie, że jej nie zawiedzie i nie zgubi żadnej barwy wiosny, lata, jesieni czy zimy. Na każdą porę roku Malarz zużywa mnóstwo farb, żeby wszystkich zadowolić. Najbardziej ulubioną porą roku jest wiosna, bo oprócz kwitnienia wszystkiego, co zakwitnąć powinno, odczuwamy przypływ życiodajnych soków z ziemi do każdej rośliny będącej chwastem, krzewem czy drzewem i wchłaniamy je w duszy, jak własne.

    Wszechobecny Malarz dołącza do kolorów kompozycje zapachów, które chętnie roznosi przyjaciel wiatr. Rozprowadza je we wszystkie strony wprawiając w dobry nastrój nasze

    przygaszone życiem dusze. Figlarny wiatr ma często ochotę na żarty i wtedy wdmuchuje niepożądane przemysłowe smrodki, rechocząc złośliwie po kątach świata – niech się trochę podduszą szkodniki przemądrzałe, za brak szacunku dla przyrody.

    Biednymi można nazwać ludzi, którzy nie zauważają wyczarowanych zjawisk na niebie i ziemi, ale doskonale widzą to, co brudne i nieładne wokół nich, wytykając palcem niedoskonałości stworzone przez drugiego człowieka. Męczą się na tym świecie, choćby byli najpiękniejsi i najbogatsi, bo nie ma nic piękniejszego od cudów czynionych przez Malarza. Kiedy patrzymy w niebo - ziemia staje się piękniejsza, choć na drodze są śmieci, porzucone przez kogoś, komu to nie przeszkadza teraz, bo kiedyś dojrzeje do tego, by czynić wokół ład i porządek, mając na uwadze, że Pan Bóg nie lubi bałaganu. Nieważne, że miną wieki, zanim człowiek zrozumie, kto codziennie maluje mu świat na żółto czy na niebiesko. Malarz doskonały jest wieczny i czas dla niego nie istnieje. Zawsze jest tu i teraz, gotowy do działania dla dobra wszechświata. Czeka na nas umilając nam lekcje życia czerwonymi różami, żółtymi żonkilami, kolorowymi kobiercami letnich łąk, złoto-brązowymi dywanami opadłych liści jesienią. Kiedy wszystko wokół zapada w sen zimowy, pokrywa świat białym puchem o różnych odcieniach lodu. Szczęśliwi są ci, którzy widzą te wszystkie cuda, podziwiają, zachwycają się nimi i dziękują za każdy kolorowy dzień. W nagrodę Malarz dodaje im kolorowe sny, gdy odpoczywają ciemną nocą. ON nie odpoczywa, bo musi pozapalać gwiazdy na niebie, poświatę księżyca posrebrzyć, żeby rzucała trochę światła zbłąkanym wędrowcom zdążającym w stronę domów. Noc szybko mija i znów musi dodać trochę kolorów na wschodniej stronie nieboskłonu, gdy świt nadchodzi ze swoją jutrzenką.

    Wdzięcznym za to, co tworzy każdego dnia i nocy, daje wszystko, co posiada najlepszego. Oprócz kolorów - swoje Miłowanie.

    Listopad 2007r. Teresa Wesołowicz

     

    Echo wojny

    Anna urodziła się na wsi dolnośląskiej dwa lata po wojnie, 8 maja, w dzień kapitulacji Niemiec. Mimo to wojna śniła się jej po nocach w młodości bardzo często. Może to skutek czytanych książek o tym niechlubnym wydarzeniu na świecie czy też oglądanych filmów, które w czasach poprzedniego ustroju były często wyświetlane przy każdej okazji różnego rodzaju obchodów. Nie było to takie złe, ponieważ dla ludzi urodzonych po wojnie była to powtórka z historii niekoniecznie do końca prawdziwej. W czasach, kiedy nie było telewizji, sąsiedzi często odwiedzali się nawzajem, wspominając swoje przeżycia wojenne.

    Anna chodziła do szkoły z dziećmi urodzonymi przed i po wojnie. Pamięta jedną zaprzyjaźnioną rodzinę. Przychodzili wieczorem i biesiadowali. Sąsiad walczył o Monte Cassino i

    często opowiadał, jak wyglądały walki polskich żołnierzy. Raz wspominał o tym, jak otrzymali przydział grochu, bo nic innego nie było do jedzenia. Usiłowali ten groch ugotować, ale ciągłe wznowienia ostrzałów nie pozwalały na to. Rozparzony groch żołnierze żuli w ustach i najczęściej dostawali rozstroju żołądka, co wiązało się z koniecznością częstego korzystania z byle krzaczka, jeśli takowy jeszcze się uchował. Wielu z nich zostało za nim na zawsze z opuszczonymi spodniami. Wielu cuchnęło, nie tylko brudem i potem, nie zdążywszy ich spuścić. Takie było ich wojowanie, wspominał i chwilami ukradkiem ocierał łzy. Wojna to głód, brud, łzy i wszy, o czym wielu mężczyzn nie myśli, wyjeżdżając na tzw. wojenkę z głową pełną marzeń o bohaterstwie i odznaczeniach. Kiedyś sąsiad powiedział, że była niedawno wycieczka dla żołnierzy walczących o to słynne wzgórze, ale on nie pojechał, bo za późno dowiedział się o niej. Annie zrobiło się go żal. Nie wiodło mu się dobrze, z trudem uprawiał pole na ziemiach odzyskanych, aby utrzymać czwórkę powojennych dzieci, te przedwojenne poszły już na swoje. Zmarł niedoceniony przez ówczesne władze, nazywany przez wieś kułakiem, bo dokupił pól hektara ziemi na górce. Teraz możesz kupować, co chcesz, pod warunkiem, że masz pieniądze, chociaż i to też jest bezduszne dla tych, którzy ich nie mają, bo nie potrafią ich zdobyć. Ustrój społeczny nie jest uniwersalny dla każdego rodzaju ludzi, zawsze pewna ich część nie radzi sobie, tworząc niziny społeczne. Pewien ksiądz na kazaniu mówił do wiernych – to nieprawda, że wszyscy ludzie są równi, przecież każdy rodzi się z innymi zdolnościami, jeden jest mądry a drugi nie, więc i start życiowy jest nierówny, o możliwościach rozwoju i wykształceniu w rodzinach nie wspominając. Może ta różnorodność na świecie jest potrzebna, żebyśmy się mogli uczyć od innych i dawać z siebie wszystko – myślała Anna, gdy dopadała ją nostalgia za czymś nieznanym, a odczuwalnym często mimo woli.

    Innym razem opowieści dotyczyły znaków na niebie przed wojną, które oznaczały nadejście nieszczęścia na ziemię, co kojarzone było po fakcie. Starzy ludzie widzieli ogniste słupy przesuwające się po niebie z zachodu na wschód, a potem wracające na zachód. Opowiadania te były dla Anny przerażające i powodowały lęki i obawy przed nocą. Długo bała się patrzeć w niebo wieczorem, aby nie zobaczyć czegoś szczególnego, co mogłoby być zapowiedzią niezwykłych wydarzeń. Do dziś nie lubi ciemności, a noc jest dla niej porą do spania. Jest skowronkiem i lubi wstawać ze słońcem, twierdząc za mistykami, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Budzenie się ziemi i człowieka do zadań w nowym dniu jest śpiewaniem hymnu radości życiu we wszechświecie. Natomiast zapadający zmrok jest hołdem dziękczynnym za miniony pracowity dzień, pełen twórczych dzieł człowieka i przyrody.

    Wielką grozę budziły w Annie opowiadania sąsiadki, która z upodobaniem mówiła o duchach odwiedzających rodziny zmarłych żołnierzy na froncie w czasie wojny.

    Najpierw słychać było pukanie do drzwi, potem same się otwierały, a za nimi nie było nikogo. Następnego dnia przychodziła wiadomość, że syn lub mąż czy brat zginęli na wojnie. Oczekiwanie na powroty dłużyło się niemiłosiernie tym, którzy wyglądali na drogi, tęsknili i biedowali zdani na szykany okupanta. Innym razem, kiedy sąsiadka bała się burzy i przychodziła do domu Anny na przeczekanie nawałnicy, opowiadała o burzach z piorunami, które uderzały w strzechy przed wojną, powodując pożary nierzadko kilku chałup blisko siebie zbudowanych. Anna nie lubiła opowieści sąsiadki i tego, że przynosiła do jej domu kury do zabicia, bo sama rzekomo nie miała sumienia tego robić, a usłużny sąsiad, jej zdaniem, mógł to robić bez zmrużenia oka. Mówiła też, że kobieta, która zabiła mysz, niesmacznie gotuje. Od tego czasu Anna miała wstręt do jedzenia swojej matki, bo przecież mysz to szkodnik rolnika i nie raz widziała, jak rodzice zabijali myszy na polu. Oszczędzali tylko ropuchy i jaszczurki. Sąsiadka opowiadała też bardzo często o swoim pobycie na robotach w Niemczech w czasie wojny, gdzie poznała swojego męża. Opowiadała o dobrym bałorze - jak nazywała gospodarza, który nie wyżywał się na Polakach przywiezionych do pomocy na fermach. Brakowało im rąk do pracy, kiedy wszyscy Niemcy nadający się do walki zostali powołani do wojska. Słynne niegdyś powiedzenie majtki z golfem miało swój rodowód właśnie z tego okresu, kiedy w zimie kobiety zakładały swetry z golfem na tyłki, a rękawy na nogi, żeby nie marznąć przy obrządku zwierząt i innych prac w gospodarstwie rolnym. Każdy ratował się jak mógł, okładając stopy gazetami, kiedy nie było onucek zastępujących skarpetki. Te onuce Anna pamięta z czasów, gdy jej ojciec okręcał stopy i zakładał wysokie buty, tak zwane oficerki, które wiele lat po wojnie królowały na wsiach jako porządne obuwie. Dziś używają ich jeźdźcy do konnej jazdy w stadninach, a może już nie. Nie lubiła tych ciężkich i wielkich butów, bo ojciec kazał je czyścić i pastować, co było pracą ponad jej siły. W dzieciństwie była chudym patykiem z wystającym na twarzy nosem.

    Wrażliwa Anna zachowała to wszystko w swojej pamięci, jak ja w komputerze...

    Teresa Wesołowicz

     

    Wiatr

    W okresie dzieciństwa Anny, w każdą sobotę na wsi było wielkie sprzątanie. Niedziela była dniem świętym i wykonywało się tylko niezbędne czynności w domu i obejściu. Zamiatanie podwórka było ulubionym zajęciem Anny, bo widać było efekty pracy. Złościł ją czasem złośliwiec wiatr, gdy zamiatał śmieci w inną stronę niż chciała lub zrzucał liście z dębu jesienią na świeżo pozamiatane podwórko. Niekiedy ku jej rozpaczy wirował śmieci i zanosił je w inne miejsce podwórka.

    Gdy na niebie wisiały chmury, wyobrażała sobie wielką miotłę na długim kiju, którą wymiata chmurzyska gdzieś daleko za wzgórza lub prosiła wiatr, żeby je przeganiał. Kiedy patrzyła, jak drzewa pochylają się pod działaniem wiatru, myślała, że wystarczy wyciąć je i wiatru nie będzie. Wyobrażenia dzieci są niezwykłe i zawsze możliwe do realizacji w ich małych głowach przeznaczonych do wielkich rzeczy w przyszłości. Wystarczy mieć miotłę na długim kiju, wyrąbać drzewa - ot i cała filozofia. Teraz może określić wiatr figlarzem przestworzy, część zjawisk przyrody, w której żyjemy. Może go określić wieloma przymiotnikami np.: północny, zachodni, wschodni, południowo-zachodni, a także porywisty, gwałtowny, huraganowy. Jest też zefirek muskający postrzępione włosy dziewcząt. Jest i dowcipny, podwiewający dziewczynom sukienki. Kiedyś odważył się zrobić to księżnej Annie jadącej powozem w czasie parady z okazji uroczystości państwowych w Londynie. Teraz często się nudzi, bo nie ma co robić, dziewczyny zamieniły sukienki i spódniczki na brzydkie spodnie wycierusy, w których wyglądają modnie, ale nieapetycznie nawet dla fantazyjnie usposobionego wiatru.

    Nadeszła jesień, słońce ogrzewało resztki lata, po którym zostały tylko wspomnienia. Na trawnikach były już rozłożone dywany z kolorowych liści, a na krzewach pozostały koraliki owoców dla zimujących u nas ptaków. Nie wszystkie ptaszyska je lubią, niektóre wybrzydzają i wolą jeść to, co ludzie niechluje wyrzucają z balkonów lub to, co znajdą w gotowych karmnikach przy oknach

    Jesienny wiatr niecnota, tak sobie od niechcenia czochrał fryzury drzew i ludzi, jakby nie miał w swoim istnieniu żadnego celu, oprócz zrzucania pożółkłych liści z trudem trzymających się gałęzi. Co on sobie myśli, hultaj przestworzy, że jak zerwie wszystkie liście, to jego siostra zima od razu sypnie śniegiem na jego zawołanie?

    - Niedoczekanie twoje, łobuzie, przecież jeszcze powinno być babie lato, złota polska jesień i tym podobne piękne dni. Nie spiesz się tak wietrze, jeszcze zdążysz przewiać nas do szpiku kości i narobić szkód w przyrodzie. Pozrywać, co się da, potargać, co jeszcze zostało w całości, wywiać resztki ciepła z chat, zawiać śniegiem drogi, zrzucić pod nogi sople lodu, pozawieszać szadź na drzewach, drutach i gdzie się tylko da. Można by tak długo wymieniać jego złośliwe psoty, myślała Anna siedząc przy ciepłym piecu.

    W zimie wiatr przyczepia się do śniegu, wyprawiając z nim najdziwniejsze harce. Płatki wirują, tańczą, opadają na wszystko, co jest na ziemi. Wiejąc mocniej tworzy zaspy, kopce, a ludzie, którzy zachwycają się urokami zimy, trudzą się przy odgarnianiu śniegu, robią tunele w zaspach, by dojść do celu. W końcu, znudzeni jej blaskami i cieniami, tęsknią do wiosennego powiewu wiatru z wilgotnym zapachem odnowy ziemi, która zrzuca z siebie ciężar płatów śnieżnych przy pomocy łaskawie przygrzewającego wiosennego słońca.

     

    Letni wiatr też ma dużo zajęć. Często bierze w swoje objęcia nabrzmiałe chmury gnając je po niebie tak szybko, że gubią po drodze krople deszczu lub gradu. A kiedy pozbędzie się chmurzysk, dołącza się do słońca pomagając mu w osuszaniu ziemi.

    Zdarza się ostatnio coraz częściej, że wichry z różnych stron świata zderzają się ze sobą, tworząc leje zwane trąbami powietrznymi. Stają się wtedy niezwykle groźne dla wszystkiego, co spotykają po drodze. Ich widok wprawia ludzi w osłupienie i budzi ogromny lęk, co to będzie, którędy przejdą, i co po sobie pozostawią. Przesuwając się z ogromną szybkością, porywają wszystko do góry i zrzucają gdzieś daleko w postaci strzępów tego, co zebrały. Pozostawiają ogromne zniszczenia i łzy ludzi, którzy stracili dorobek życia. Nikt nie wie, czy boleją nad tym, co

    zrobiły ludziom i przyrodzie. Może uważają, że będąc braćmi przyrody mają do tego prawo? Kto to wie? O tym nie mówi się w informacjach telewizyjnych, pomyślała Anna otulając się chustą.

    Każdy wiatr zależy od ciepłoty prądów powietrznych, którą daje słońce, wysyłając promienie przechodzące przez atmosferę, ogrzewające ziemię. Może być leciutki, ciepły, wilgotny, lodowaty, mroźny, ostry jak bicz. Przykry jak halny, powodujący u ludzi o migreny, ponieważ jego częstotliwość, jak mówią naukowcy, jest szkodliwa dla ludzi bardzo wrażliwych na zmiany pogody.

    Bywa też, że go nie ma. Ale nie łudźmy się, on tylko udaje, że ucichł lub poszedł sobie precz. Czeka gdzieś przyczajony za węgłem domu i niespodziewanie dmuchnie sobie niechcący,

    zrzucając kapelusze nieostrożnym panom. Ze śmiechu gwiżdże, chichocze po kątach, stęka w stelażach gołych gałęzi drzew lub szeleści tajemniczo w liściach. Często wyje, zawodzi i płacze, gdy nadchodzi słota, ale krótko, bo z deszczem też lubi się bawić. Można przecież to i owo pochlapać, na przykład opluć ludziom szyby w oknach, samochodach, zmoczyć ubranie do suchej nitki. Ma tyle możliwości, o których filozofom się nie śniło. Ruch przestworzy nazywany przez ludzi wiatrem, ma również dobre strony, bez niego podusilibyśmy się w smogu, wytwarzanym przez ludzi mądrych i twórczych często na własną zgubę. Większość osiągnięć naszej cywilizacji przynosi przyrodzie zagładę, o czym już wiemy, ale nie możemy niektórych sytuacji zmienić. Liczymy więc na przyrodę, że się odnowi i zregeneruje sama. My możemy tylko nie dopuścić do dalszej degradacji środowiska, w którym żyjemy, choć zdajemy sobie sprawę, że jest trochę za późno na refleksję i wszelkie związane z tym działania. Anna bardzo lubi takie rozważania o tym, co nie widzialne ale odczuwalne w skutkach.

    Październik 2007r. Teresa Wesołowicz

     

     

     

    Pamięć

    Jak dobrze jest pamiętać

    zapachy gorącego lata

    w długie zimowe wieczory

    wibracje rozgrzanego powietrza

    nad pstrokatymi łąkami

    gdy za oknem

    białe płatki śniegu tańczą

    z mroźnym figlarzem wiatrem

    symfonie niezliczonych owadów

    brzęczących w brzemiennych ogrodach

    gdy w kominach ośnieżonych domów

    wyją północne

    mrożące krew w żyłach wiatry

    smak źródlanej wody

    w gęstwinach mrocznych lasów

    od której zęby dęba stają

    kiedy pijesz herbatę

    z maliną lub konfiturą

    kwaśne niedojrzałe jabłka

    zrywane w cudzym sadzie

    jak smak dalekiego dzieciństwa

    gdy rozkoszujesz się

    aromatem owoców południowych

    Jak dobrze jest pamiętać...

    grudzień 2007r. Teresa Wesołowicz

     

    Życie

    Życie jest darem

    powołaniem

    do odrobienia lekcji

    nauką miłości

    wszelkich cnót ducha

    jedynym co trzeba cenić

    nie wolno

    uronić żadnego dnia

    Życie biegnie za czasem

    woła

    stój! poczekaj!

    powiedz

    mam jeszcze czas?

    styczeń 2008r. Teresa Wesołowicz

     

    Czas

    Czas to jest czas

    a czasem nim nie jest

    więc czym jest czas

    w którym żyjemy

    chwilą

    oddechem

    momentem zachwytu

    zniecierpliwienia

    zastanowienia

    dokąd zmierzamy

    po co się staramy

    wiedzieć

    dążyć

    zdobywać

    co za to dostaniemy

    ile czasu ma każdy z nas

    żeby stwierdzić

    że czas to jest czas

    styczeń 2008r. Teresa Wesołowicz

    WIEŚCI NR 8

    Spis treści

     

    1. Słowo wstępne 2
    2. Być chorym i żyć z chorym 3
    3. Relacja z wernisażu Barbary Muchy-Brodzińskiej 4
    4. Wiadomości z wycieczek turystycznych 6
    5. Wiadomości z wędrówek po szlakach turystycznych 17
    6. Druga rocznica śmierci Papieża Jana Pawła II 18
    7. Warsztaty literackie – ćwiczenia 23
    8. Twórczość słuchaczy – proza i poezja 29

     

    Szanowni Państwo!

    Znowu minął rok akademicki. To już czwarty, czyli w przyszłym roku magisterium. Rok obfitował w wiele wydarzeń: wyjazdy do Opery Wrocławskiej, wyjścia do instytucji kultury, wycieczki. Zrealizowaliśmy projekt Integracja środowiskowa i międzypokoleniowa w działalności edukacyjno-kulturalnej Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, co zaowocowało współpracą ze szkołą muzyczną, dofinansowaniem do wycieczki oraz do wydania tomiku poetycko-malarskiego Poetycki przekładaniec 2. Zrealizowaliśmy też projekt Kobiety o kobietach, promując aktywne kobiety Wałbrzycha. To ogrom pracy, za którą bardzo serdecznie Państwu dziękuję. Cieszę się, że wiele wydarzeń organizują Państwo sami: wycieczki do Czech czy spotkania integracyjne. Myślę, że tak to ma działać – jest tu grupa bardzo aktywnych osób, chcących coś zrobić dla siebie i innych. Nie zamykamy się też w swoim tylko gronie – naszą działalność badają studenci różnych uczelni, pomagamy w nauce dzieciom z Publicznej Szkoły Podstawowej Nr 37, wychodzimy z występami do WOK-u.

    Wielu z Państwa wsparło finansowo nasze działania, przekazując 1% podatku dla organizacji pożytku publicznego. Chciałabym podziękować bardzo gorąco słuchaczom i wykładowcom: Barbarze Bogackiej, Lucynie Biernackiej, Teresie Wesołowicz, Zofii Bujnowskiej, Elżbiecie Zawalskiej, Renacie Baczewskiej, Danucie Grzesik, Jadwidze Kropiewnickiej, Czesławie Adamczyk, Janinie Śliwie, Lucynie Wierzbickiej, Katarzynie Sznerch z rodziną, państwu Kawom, Krajewskim i Keslingom.

    Na koniec, jak zawsze trochę o planach na przyszły rok. Spotkanie organizacyjne planujemy na 11 września 2007r., na godzinę 11.00 w siedzibie uniwersytetu przy ulicy Malczewskiego 22. Inauguracja nowego roku akademickiego odbędzie się 29 września, także o godzinie 11.00 w siedzibie Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej im. Angelusa Silesiusa przy ul. Westerplatte 13 w Wałbrzychu.

     

    Kierownik Sudeckiego UTW Teresa Ziegler

    Być chorym i żyć z chorym

    Człowiek w jakimś sensie zawsze jest samotny. Nikt nie przeżyje za nas bólu, radości, smutku, zwątpienia. Drugi człowiek może tylko starać się w naszych przeżyciach współuczestniczyć. Często o tym zapominamy, nie akceptujemy faktu samotności i oczekujemy, że inni w sytuacjach dla nas trudnych powinni wiedzieć, jak się zachować, oczekujemy, by postąpili w określony sposób. Nie możemy wybaczyć, że ktoś nie przeżywa tak samo jak my.

    Wiadomość o ciężkiej chorobie jest dla chorego zazwyczaj szokiem, pierwszym mechanizmem obronnym jest zaprzeczanie. Nie myśli wtedy o tym, że taki sam mechanizm dotyczy również jego bliskich. Oni również nie mogą na poziomie emocjonalnym przyjąć wiadomości o chorobie. Czasem wygląda to tak, jakby byli obojętni, nie wspierają, nie pomagają, unikają rozmowy, udają, że nic się nie stało. Odczuwają lęk, ale nie potrafią o swoich obawach rozmawiać. Boją się, że kiedy zaczną pomagać choremu, to będą musieli przyznać sami przed sobą, że może on umrzeć, a wtedy zostaną sami. Chory w tym czasie oczekuje wsparcia psychicznego, a często po prostu fizycznej pomocy. Zachowanie bliskich odbiera jako bezduszność i odrzucenie. Takie emocjonalne nieporozumienie nie miałoby miejsca, gdybyśmy potrafili rozmawiać.

    Rozmowy w większości naszych domów są bardzo płytkie, prowadzone na bezpiecznym poziomie: co ci jest?, jak się czujesz?, nie martw się, jakoś to będzie... Załatwiamy to szybko, żeby zminimalizować cierpienie. To pułapka naszych czasów – unikamy każdego dyskomfortu. Ledwo nas coś zaboli, biegniemy po tabletkę. To się przełożyło na życie psychiczne. Zamiast rozmawiać, biegamy po specjalistach, szukając nowych metod terapii, nowych sposobów leczenia. Skupiamy się na działaniach, rozmowę i bliskość odkładając na później. Nie jesteśmy zimnymi ludźmi, tylko nie radzimy sobie z lękiem.

    W tym czasie chory, rozgoryczony i znękany ulega przeświadczeniu, że został porzucony, i że jest wszystkiemu winien. Nie radzi sobie z samotnością, nie potrafi być sam ze sobą. Nigdy nie potrafił – telewizor, radio, media pełnią rolę zagłuszaczy samotności. Na wakacje często wyjeżdżamy ze znajomymi, potem panowie sobie, panie sobie, dzieci sobie – nie potrafimy być w rodzinie. Nawet jeśli dojdziemy do czegoś w samotnych przemyśleniach, machamy ręką i idziemy robić pranie – uciekamy w zadania. Kiedy chory leży sam w domu, nie może uniknąć myślenia, a myśli, od których uciekał całe życie, wracają i często bolą, przerażają.

    Chory może dotknąć prawdy o życiu, o jego kruchości, może wreszcie zobaczyć świat. Nie wszyscy jednak stają się mędrcami, niektórzy odrzucają tę drogę, poddają się, wpadają w depresję. Żeby cierpienie uszlachetniało, należy spełnić kilka warunków.

    Po pierwsze: nie stawać w opozycji do tego, co się stało, nie udawać, że nie stało się nic. Nie trwać za wszelką cenę w samotności. Pobyć samemu, a potem wyjść do ludzi. Nie oczekiwać, że wszyscy będą mi oddani i znajdą odpowiednie słowa.

    Po drugie: nie zagłębiać się w poczuciu winy. Nie traktować choroby jako kary, bo wtedy człowiek emocjonalnie umiera za życia.

    Po trzecie: zrobić coś dla siebie, odkryć, że jednak przechodzę to wszystko kawałek po kawałku, radzę sobie. Celebrować życie, zatrzymać się i pomyśleć, czy to, co robię w życiu, jest tym, co chciałam robić?

    Korzyścią z cierpienia jest to, że zmusza do autorefleksji. Paradoksalnie czasem dopiero wtedy można poczuć się szczęśliwym. Ale nie trzeba zapaść na raka, żeby zobaczyć świat. Wystarczy spojrzeć dookoła. Jeśli notorycznie uciekamy od życia, od prawdy, to człowiek w końcu ani nie jest szczęśliwy naprawdę, ani nie żyje naprawdę.

     

    Beata Futkowska

    na podstawie wywiadu z Mariolą Kosowicz, psychoonkologiem,

    Pomocnik Psychologiczny nr 21 (26 maja 2007), “Głuche bębny”, s. 4-11

     

     

    Relacja z wernisażu Barbary Muchy-Brodzińskiej

    W dniu 27.04.2007r. w Galerii Społecznego Liceum Ogólnokształcącego przy ul. Malczewskiego 22 w Wałbrzychu o godz. 17.00 odbył się wernisaż Barbary Muchy-Brodzińskiej, wszechstronnej malarki, która potrafi namalować wszystko, od portretu, komiksu, pejzażu do scenek rodzajowych. Uprawia twórczość w dziedzinie grafiki użytkowej, architektury wnętrz, projektowania przemysłowego i tkaniny artystycznej oraz ceramiki. Obecnie, będąc na emeryturze, prowadzi warsztaty malarskie na naszym uniwersytecie.

    Wernisaż rozpoczęła pani kierownik uniwersytetu, Teresa Ziegler. Po przywitaniu i wygłoszonym przez nią wstępie nastąpiła część artystyczna z udziałem uczniów Szkoły Muzycznej w Wałbrzychu. Zagrane przez młodych artystów utwory Astora Piazzoli przypominały nam paryskie bulwary, na których ubodzy, ale utalentowani malarze rozkładają swoje obrazy, zachęcając do zakupu i marząc o wielkiej karierze artystycznej. Po występach muzycznych przedstawiono malarstwo pani Barbary, omawiając jej kunszt i osiągnięcia artystyczne. W wernisażu wzięli udział słuchacze i malarki Sudeckiego UTW oraz przyjaciele pani Barbary. Obrazy rozwieszone na ścianach i oknach auli, były bajkowe i tajemnicze. Trzeba je kontemplować, żeby usłyszeć odgłosy przyrody, zapachy natury. Patrząc na nie i na podpisy można być zdumionym różnicą między tym, co się widzi a tym, co malarka miała na myśli. Przyjaciele mówią o niej żartobliwie vangożyca, bo odważnie używa kolorów, a jest to podobno domena męskiej części artystów malarzy. Znawcy twierdzą, że kolor jest podstawowym elementem struktury, wyrazu, nastroju obrazu. Dla mnie, laika obrazy pani Barbary są tematem do medytacji nad stanem duszy artystki, która musi o czymś myśleć, kiedy nakłada farby na płótno. Jak wielu artystów, ma swoich zwolenników i przeciwników. Jest to dobry znak dla każdego twórcy.

    Artystka jest osobą bardzo skromną. Lubi opowiadać i mogłaby napisać tomy o swoim bogatym życiu. Może kiedyś zamiast pędzla weźmie do ręki pióro lub włączy komputer, o którym marzy, jako o narzędziu służącym do kontaktów ze światem. Chciałaby oglądać swoje wystawy w internecie, rozrzucone po różnych galeriach.

    Na wernisażu były kwiaty wręczane artystce przez przyjaciół z gratulacjami, mnóstwo przez wielu robionych fotografii. Na zakończenie tradycyjnie poczęstunek szampanem, sokiem i ciasteczkami oraz rozmowy w grupach.

    kwiecień 2007r. Teresa Wesołowicz

    Wiadomości z wycieczek turystycznych

    Relacja z wycieczki do Wiednia

    W dniach 21-22 kwietnia 2007r. odbyła się wycieczka do Wiednia zorganizowana przez biuro podróży ze Szczawna-Zdroju, rozpropagowane przez panią Bożenkę Jarząb. W wycieczce z SUTW wzięło udział kilka osób. Były to niezapomniane wrażenia. Z Wałbrzycha wyjechaliśmy o szóstej rano, jechaliśmy przez Czechy do przejścia w Mikuliczu. W Wiedniu byliśmy na trzynastą, oczywiście pierwsze kroki skierowaliśmy na wzgórze KAHLENBERG (483 m n.p.m.). Jest to historyczne wzgórze, widoczne ze wszystkich stron Wiednia, a na nim kościół św. Józefa, z otaczającym go pięknym klasztorem Kamedułów (XVII w.). W roku 1683, u podnóża Kahlenbergu rozegrała się bitwa z potężną armią turecką. Naczelnym wodzem był król Jan III Sobieski,. Oczywiście zwyciężyliśmy, bo wiadomo, że gdzie inni nie potrafią, to my, Polacy potrafimy.

    Wydarzeniem najwyższej rangi była obecność Ojca Świętego Jana Pawła II na Kahlenbergu w dniu 13 września 1983 roku, na trzechsetletniej rocznicy zwycięstwa, co upamiętniono tablicą poświęconą temu wydarzeniu.

    Po zwiedzeniu wzgórza i po oglądnięciu przepięknej panoramy Wiednia z błękitnym Dunajem pojechaliśmy do Pałacu SCHONBRUNN tj. cesarskiego zespołu pałacowego, który zaliczany jest ze względu na swoją bardzo długą i burzliwą historię do najważniejszych zabytków kulturalnych w Austrii. Podziwialiśmy sale ceremonialne jak i pokoje prywatne na pierwszym piętrze pałacu. Zwiedzanie rozpoczęliśmy klatką schodową prowadzącą do NIEBIESKICH SCHODÓW, którymi weszliśmy na piętro. Nazwa pochodzi od bladoniebieskiego koloru ścian. Pierwszy z szeregu sal audiencyjnych i prywatnych pokoi, z których korzystał przedostatni cesarz z dynastii Habsburgów, Franciszek Józef I, to POKÓJ BILARDOWY. Następny pokój, to POKÓJ ORZECHOWY – nazwa pochodzi od kosztownej boazerii z drewna orzechowego, poszczególne panele boazerii są obramowane pozłacanymi listwami. Do kunsztownego wyposażenia rokokowego należą bogato rzeźbione w drewnie i pozłacane stoliki przyścienne oraz wyrzeźbiony w drewnie żyrandol z czterdziestoma ośmioma ramionami, pokryty szczerym złotem. Gabinet Franciszka Józefa jest zupełnym przeciwieństwem pokoju orzechowego. Mieszczą się w nim proste meble w mieszczańskim stylu panującym w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. SYPIALNIA FRANCISZKA JÓZEFA urządzona jest wyściełanymi meblami w stylu gabinetu. Wyposażenie sypialni nie ma w sobie nic cesarskiego: żelazne łóżko, klęcznik i marmurowa umywalka. Pomiędzy apartamentami Franciszka Józefa i apartamentami Elżbiety (SISI) znajduje się pokój TARASU ZACHODNIEGO, w którym uwagę zwraca obraz francuskiego malarza Pierre Beneveaux, przedstawiający młodsze córki Marii Teresy.

     

    GABINEREM SCHODOWY to mały pokój, którego nazwa pochodzi od nieistniejących już krętych schodów, prowadzących do prywatnych pokoi cesarzowej na parterze pałacu. POKÓJ DO TOALETY służył Elżbiecie do pielęgnacji urody. SYPIALNIA MAŁŻEŃSKA Franciszka Józefa i Elżbiety urządzona była specjalnie z okazji zaślubin w 1854 roku. Wnętrze SALONU CESARZOWEJ zdominowane jest przez złocisto-białą boazerię, jasnobeżowe jedwabne obicia ścian oraz meble w stylu neorokokowym. Na uwagę zasługuje zegar stojący przed wielkim lustrem ściennym, bowiem posiada on z tyłu cyferblat, który tylko w lustrze pokazuje właściwą godzinę. POKÓJ MARII ANTONINY ma złocisto-białą boazerię, a oświetlają go naścienne żyrandole z czeskiego kryształu, służył rodzinie cesarskiej jako jadalnia. W POKOJU DZIECINNYM wiszą liczne portrety córek Marii Teresy. POKÓJ ŚNIADANIOWY zdobią oprawione w pozłacane ramy medaliony z wyhaftowanymi motywami kwiatowymi, wyhaftowała je Elżbieta Krystyna, matka Marii Teresy. ŻÓŁTY SALON z oryginalnymi meblami z epoki Marii Teresy mieści się od strony pałacowych ogrodów. Prawdziwym klejnotem w zestawie mebli jest kunsztowny sekretarzyk w stylu ludwika XVI. Jest on jedyną pamiątką po francuskiej królowej Marii Antoninie, którą stracono na gilotynie w 1793 roku. W POKOJU BALKONOWYM znajdują się portrety dzieci Marii Teresy (a miała ich szesnaścioro). SALON LUSTRZANY ozdobiony jest biało-złotą dekoracją z kryształowymi lustrami. Prawdopodobnie w tym salonie cesarzowa Maria Teresa przyjęła na audiencji w dniu 13 pażdziernika 1762 roku Leopolda Mozarta z jego dziećmi. Mały Wolfgang zagrał dla Marii Teresy na klawesynie, a następnie, jak czytamy w zapiskach dumnego ojca Leopolda, “wdrapał się na kolana cesarzowej, objął ją za szyję i mocno ucałował”. POKÓJ LATARNIOWY służył jako poczekalnia dla latarników, którzy w razie potrzeby towarzyszyli cesarskiej rodzinie oraz członkom dworu i oświetlali im w porze nocnej drogę. WIELKA GALERIA o długości 43 metrów i szerokości 10 metrów stanowiła idealną oprawę dla uroczystości dworskich. Biało-złote stiuki, wysokie kryształowe lustra i freski sufitowe stanowią harmonijną całość w stylu rokokowym. W MAŁEJ GALERII urządzano kameralne uroczystości rodzinne. Z Małej Galerii rozpościera się widok na barokowe ogrody i na GLORIETTĘ na wzgórzu Schonbrunnu. Po bokach Małej Galerii znajdują się GABINETY CHIŃSKIE- po lewej owalny, po prawej okrągły – urządzone kosztownymi przedmiotami w stylu chińskim. POKÓJ KARUZELI służył jako poczekalnia przed audiencjami u Marii Teresy. Nazwany został od obrazu przedstawiającego figurę z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy, zwaną karuzelą dam. SALA CEREMONIALNA służyła jako przedpokój (antyszambra), jak również pomieszczenie do obchodzenia uroczystości rodzinnych, takich jak chrzty, urodziny czy imieniny, a także ślubów dworzan ze szlacheckich rodów i dworskich biesiad. Inna nazwa tej sali to POKÓJ BITEWNY, nazwany tak z powodu ornamentów w formie halabard, zdobyczy wojennych, sztandarów itp. POKÓJ RUMAKÓW ze stołem marszałkowskim jest to uroczyście udekorowany stół biesiadny dla wysokiej rangi oficerów i dworzan, ucztujących bez obecności cesarza. NIEBIESKI SALON CHIŃSKI ma tapety z papieru ryżowego z motywem kwiatowym na jasnym tle, stoły z intarsjami z kamieni półszlachetnych na czarnych marmurowych blatach. POKÓJ VIEUX-LAQUE poświęcony jest pamięci małżonka Marii Teresy. Na ścianach wiszą drogocenne obrazy z czarnej laki. POKÓJ NAPOLEONA był sypialnią Napoleona Bonaparte. POKÓJ PORCELANOWY zdobią aż po sufit. wyrzeźbione z drewna i pomalowane na biało-niebiesko ramy imitujące porcelanę, POKÓJ MILIONOWY zawdzięcza nazwę pokrywającej go boazerii z kosztownego drewna różanego. W POKOJU MINIATUR znajduje się szereg małych obrazków. SALON GOBELINOWY ozdobiony jest brukselskimi gobelinami z XVIII wieku. Zwracają tu uwagę obicia krzeseł, na których przedstawiono dwanaście miesięcy i znaki zodiaku. GABINET ARCYKSIĘŻNEJ ZOFII urządzony był dla potrzeb matki Franciszka Józefa. CZERWONY SALON to dawna biblioteka. Wiszą tu portrety wielu habsburskich cesarzy. GABINET TARASOWY zwany jest również gabinetem kwiatowym ze względu na pomalowane boazerie. BOGATY POKÓJ był początkowo sypialnią. Oryginalne tapety papierowe z dekoracją w formie liści pochodzą z okresu, kiedy mieszkali tu rodzice cesarza. W pokoju znajduje się paradne łoże z baldachimem i narzutą z czerwonego aksamitu z kosztownymi złoto-srebrnymi haftami. Na końcu trasy zwiedzania znajduje się POKÓJ MYŚLIWSKI- ma on przypominać o dawnej funkcji Schonbrunnu jako zamku myśliwskiego.

    Maj 2007r. Maria Krajewska

     

    Wycieczka do Czech - Nové Mĕsto nad Metují

    W sobotę, 19 maja 2007r. zrobiliśmy sobie “wagary”. Zamiast na zajęcia wybraliśmy się do Czech. Celem naszej podróży było urocze, czeskie miasteczko - Nové Mĕsto nad Metují. Wyruszyliśmy zamówioną wcześniej nyską spod dawnego hotelu “Sudety” kilka minut po ósmej, a niespełna godzinę później rozkoszowaliśmy się widokiem kamieniczek z arkadowymi podcieniami na nowomiejskim rynku. Zapowiadał się piękny, wiosenny dzień. Majowe słońce przygrzewało, a humory nam dopisywały. Należałoby w tym miejscu podkreślić, że to miasteczko na skalnym występie, otoczone z trzech stron rzeką Metują jest perłą architektury renesansowej w Czechach.

    Zwiedzanie rozpoczęliśmy od przepięknego pałacu w centrum miasteczka. To siedziba założona w 1501 r. przez Jana Černčickiego z Kácova, która powstała wraz z miastem w miejscu starego grodu. W wyniku dalszej przebudowy powstał czteroskrzydłowy, renesansowy pałac zbudowany w latach 1655 – 1661 i odnowiony w latach 1909 – 1913 przez Dušana Jurkoviča, który zmienił również wygląd parku zamkowego oraz zbudował drewniany, zadaszony most. Pałacu strzegą dwa kamienne niedźwiedzie, ustawione na postumentach przed wejściem. Po obu stronach stoją także dwie pary kamiennych krasnoludków. Nieco wcześniej naszą uwagę zwróciła wyjątkowo prosta, ale zarazem unikalna fontanna, wykuta z jednej kamiennej bryły, zaś naprzeciwko niej – pomnik znanego czeskiego kompozytora epoki romantyzmu, Bedřicha Smetany.

    Znaleźliśmy się na pałacowym dziedzińcu, tonącym w zieleni pnączy. O 10.00 otwarto pałacowe podwoje i mogliśmy rozpocząć zwiedzanie. Komnaty są charakterystyczne dla epoki secesji, art deco i kubizmu, a ich wyposażenie jest niezwykle cenne. Zachowane malowidła naścienne, pokaźny zbiór wiedeńskiej porcelany, barokowe stiuki, intarsjowane meble, kryształowe lustra i żyrandole – wszystko to wzbudziło w nas ogromny zachwyt. Obejrzeliśmy pomieszczenia na dwóch piętrach, by wreszcie wdrapać się po niezwykle wąskich i stromych schodach na wieżę zwaną Maselnice, z której rozciągał się przepiękny widok na miasteczko. Dzień był słoneczny, powietrze przejrzyste, więc i widoczność doskonała. Potem udaliśmy się do pałacowych ogrodów. Ich niezwykle urokliwe zakątki, wcześniej wspomniany most drewniany, ciekawa roślinność, szpalery kamiennych krasnali i piękna fontanna – to wszystko także pozostawi w nas niezatarte wspomnienia. Przysiedliśmy tutaj na chwilę, by napawać się pięknem tego miejsca.

    Po wyjściu z pałacu przyjrzeliśmy się dokładniej kamieniczkom w rynku, także od strony podwórza, a następnie zaułkami północnej ściany rynku nazywanymi tu zadomie doszliśmy do jego wschodniej strony, tuż przy budynku zwanym Zazvorką. Przeszliśmy rynek, omijając Kolumnę Mariańską oraz pomnik św. Trójcy i udaliśmy się w kierunku starej kaplicy, którą szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało się nam zwiedzić. Idąc tam, podziwialiśmy po drodze doskonale zachowane drewniane domy, pięknie utrzymane tarasowe ogrody i niezwykle ciekawe ogródki skalne. W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze Kościół Św. Trójcy z 1519 roku z barokowymi organami i udaliśmy się na zamówiony wcześniej obiad w jednej z nowomiejskich restauracji, znajdujących się w rynku. Nasyceni i napici wyruszyliśmy do Pékla (polska nazwa to Piekło). Tam obejrzeliśmy “diabelski” wystrój tamtejszej restauracji, a przed nią zrobiliśmy grupowe zdjęcia do uniwersyteckiej kroniki.

    Potem przeszliśmy jeszcze przez zadaszony most na leśnej polanie na drugą stronę Metui. Na nim także zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, po czym wróciliśmy na parking, gdzie czekała “nasza nyska”.

    Wyruszyliśmy w drogę powrotną wcześniej niż byśmy chcieli, a to wszystko przez surowe przepisy, dotyczące kierowców. Ich czas pracy nie może bowiem przekroczyć ośmiu godzin. Niezależnie od tego – wycieczka była bardzo udana. Zakupy w przygranicznym Starostinie – także.

    maj 2007r. Alicja Mikołajczyk

     

    Relacja z wycieczki do Krakowa i okolic “Literackie ślady na mapie Polski”

    27 – 30 maja 2007r. (niedziela – środa)

    27 maja 2007r. rozpoczęliśmy wycieczkę “maratonową”. Trwała zaledwie 4 dni, ale w tym krótkim czasie zdążyliśmy zwiedzić kilka miejscowości i zaliczyć 3 noclegi. Trasa długości 1500 km wiodła przez kilka województw: dolnośląskie, opolskie, śląskie, małopolskie, świętokrzyskie, podkarpackie i lubelskie. Osiem miejscowości, w których zatrzymaliśmy się na zwiedzanie to: Wadowice, Kraków, Łańcut, Nałęczów, Kazimierz Dolny, Czarnolas, Jędrzejów i Nagłowice. Pierwszy z noclegów był w schronisku przy ul. Grochowej (Kraków-Płaszów), kolejny w Puławach, ostatni zaś w schronisku w Chęcinach. To ogólny zarys, a teraz dla zainteresowanych więcej szczegółów.

    Wyjechaliśmy 27 maja wczesnym rankiem (o godz.6ºº) z parkingu przy Realu prześlicznym, różowym autobusem wałbrzyskiego MZK z sympatycznym p. Krzysiem za kierownicą. Kierownikiem wycieczki była p. Teresa Ziegler, przewodnikiem zaś - zaprzyjaźniony od pewnego czasu z naszym uniwersytetem p. Andrzej Gaik. Poza nimi jechało też 29 słuchaczy uniwersytetu, 2 osoby towarzyszące, 2 osoby prowadzące zajęcia i 4 uczniów Zespołu Szkół Muzycznych wraz z opiekunem. Droga do Wadowic upłynęła nam śpiewająco. Dużą pomocą przy naszych wokalnych popisach okazał się “Śpiewnik wycieczkowy” opracowany specjalnie na tę okazję.

    Wadowice powitały nas słońcem. Prosto z parkingu udaliśmy się pod pomnik Emila Zegadłowicza, gdzie zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie na wypadek, gdyby przez kolejne dni nie udało nam się zebrać rozproszonych wycieczkowiczów w jedno miejsce. Jednak i to nie do końca się powiodło, ponieważ nasza uniwersytecka operatorka wróciła do autokaru po kosz biało-żółtych margaretek, który miał stanąć przy ołtarzu w bazylice. Nie została więc uwieczniona na zdjęciu, podobnie jak kilku innych maruderów.

    Była niedziela i ze względu na trwającą właśnie mszę udaliśmy się najpierw do Domu Jana Pawła II. Tam nasza poetko-malarka, Danusia Orska przekazała na ręce siostry-przewodniczki tegoż domu swój wiersz poświęcony pamięci Jana Pawła II w pięknej, złoconej ramce. Nasza operatorka dzielnie pracowała i gdyby obiektyw nie był zasłonięty, wszystko to, co dotychczas było opisane, byłoby także udokumentowane na filmie. Potem na wadowickim rynku rozkoszowaliśmy się kremówkami, by po skończonej mszy przestąpić progi sanktuarium. Wreszcie pogoniono nas (pomysł naszej niezniszczalnej operatorki) do kolejnego sanktuarium – kościoła na obrzeżach Wadowic, wybudowanego na okoliczność ocalenia papieża po zamachu na placu św. Piotra w Rzymie. Wymęczeni skwarem i intensywnym marszem dotarliśmy wreszcie do zakładu karnego, w pobliżu którego na parkingu czekał nasz cukierkowy autokar. W związku z tym “pozaprogramowym punktem” wydłużył się nasz pobyt w Wadowicach, a to z kolei pociągnęło za sobą opóźniony przyjazd do Krakowa. Po przybyciu na miejsce “pobiegliśmy” więc na Floriańską do Domu Jana Matejki, by zdążyć przed jego zamknięciem. Portier okazał się szybszy, warknął coś przez uchylone okienko, po czym je zatrzasnął, pozostawiając nas w osłupieniu przed bramą. Zdobiła ją masywna klamka – można ją było pocałować. Mieliśmy teraz czas na spokojne zwiedzanie krakowskiego Placu Mariackiego. Kraków przygotowywał się do obchodów 750-lecia nadania prawa magdeburskiego. Podziwialiśmy urokliwe Sukiennice, przystrojone wizerunkami królów zaułki staromiejskie, “street dance” zaprezentowany przez wyjątkowo sprawnych, młodych ludzi, pomnik Mickiewicza, jak zwykle oblegany przez tłumy turystów, a także wyjątkowo piękny Kościół Mariacki z ołtarzem Wita Stwosza i witrażami Wyspiańskiego. Mijaliśmy krakowskich dorożkarzy i kwiaciarki. To miejsce ma tak wyjątkowy klimat, że nic dziwnego, iż przyciąga tak wielu turystów. W przyległej do Placu Mariackiego uliczce zjedliśmy obiad. Restauracja miała wdzięcznie brzmiącą nazwę “Gruzińskie Chachapuri”.

    Po zaspokojeniu pragnienia i syci wróciliśmy na parking, gdzie przebraliśmy się ... część z nas w autobusie, pozostali zaś poza nim, wystawiając swe ciała na widok spacerowiczów przechadzających się brzegiem Wisły. Ale co tam! Nie chcieliśmy się spóźnić do Teatru Starego na “Operę mleczaną”, więc szkoda nam było czasu na jazdę do schroniska i z powrotem. Zresztą i tak trzeba się było pospieszyć. Zamówiliśmy 6 taksówek (2 x po 3) – przyjechała tylko jedna. Resztę jakby wymiotło! Można odnieść wrażenie, że w tym mieście więcej jest dorożek. Na Nowej Scenie Teatru Starego zaprezentowano nam bardzo dowcipny, często z podtekstem politycznym, spektakl w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Doskonała klimatyzacja, wspaniała czteroosobowa obsada i świetny kontakt aktorów z publicznością spowodowały, że zabawa była przednia i wkrótce zapomnieliśmy o nieznośnym upale i zmęczeniu. Dowiedzieliśmy się przy okazji o wyczynach naszych koleżanek.

    Pomyśleć, że głośno o tym nawet w Krakowie! Gwoli ścisłości… informacja dla niewtajemniczonych - podczas spektaklu wyśpiewano nam, kto “się puszcza” i tak się złożyło, że padały nazwiska bądź imiona niektórych z nas. To szczególnie wywoływało wśród nas wybuchy śmiechu.

    W ciepły, majowy wieczór wracaliśmy do autokaru uroczymi, krakowskimi uliczkami i skwerami. Dotarliśmy wreszcie do podwawelskiego parkingu i po sprawdzeniu obecności wyruszyliśmy do schroniska przy ul. Grochowej w krakowskiej dzielnicy Płaszów. Po rozlokowaniu okazało się, że niektórzy zapomnieli zabrać z domu piżam, a jeszcze inni zostawili wszystkie niezbędne do toalety i pielęgnacji atrybuty... “w aucie”. Dość szybko jednak, dzięki pomocy współlokatorek, udało się te braki uzupełnić i można się było odświeżyć. Nie ma to jak dobra współpraca i pomoc sąsiedzka! Przed snem, podczas wieczornego posiłku “przeczytaliśmy po dwie zwrotki” i zlegliśmy w łóżkach. Ci, co brali antybiotyk – nie czytali. Kilku osobom trafiły się miejsca “na piętrze” (tu mowa o łóżkach, a nie kondygnacjach).

    Następnego dnia (28 maja) o 6ºº by³a pobudka, potem poranne ablucje i o 8ºº œniadanie. Z Krakowa do Łańcuta wyjechaliśmy tuż po nim. Pan Krzysio krążył po coraz lepiej rozpoznawanych przez nas uliczkach, więc wykrzykiwaliśmy co jakiś czas: “O, znowu Grochowa”, “Już przejeżdżaliśmy tędy”, “Teraz w prawo”. Robotnicy drogowi remontujący nawierzchnię ul. Goszczyńskiego rozpoznawali już dobrze nasz autokar i zaczęli nas nawet pozdrawiać. “Blondynka z GPS-a” wciąż monotonnie powtarzała kierowcy: “Jesteś poza wyznaczoną trasą”. Nie musiała tego mówić – to było jasne! Znużeni powtarzającym się widokiem zaczęliśmy śpiewać. Pomogło - pan Krzysio wyplątał się wreszcie z labiryntu krakowsko - płaszowskich uliczek. Za Tarnowem był 15-minutowy postój i o 11ºº wyruszyliœmy w dalszą drogę. Było duszno i pewnie dlatego dochodził nas bez przerwy czyjś głos z prośbą o nawiew.

    Pan Andrzej opowiadał nam po drodze dzieje mijanych miejscowości, wymieniał godne uwagi miejsca i zabytki, czytał dowcipy o Masztalskich. Trzeba przyznać, że przygotował się do wycieczki bardzo starannie.

    Towarzyszący nam chłopcy ze Szkoły Muzycznej okazali się bardzo sympatyczni, a nasz śpiew tak ich porwał, iż przyłączyli się wkrótce i stworzyliśmy integracyjny damsko-męski chór. Zwiedzanie pałacu Lubomirskich w Łańcucie, powozowni i parku zajęło nam całe dopołudnie. Niebo się zachmurzyło, więc pospiesznie rozpierzchliśmy się po przeróżnych restauracyjkach i pizzeriach, by schronić się przed deszczem oraz zaspokoić głód. Wkrótce przekonałyśmy się, że przygotowanie zwykłej pizzy jest niezwykle pracochłonne i czasochłonne. Od zgłoszenia zamówienia do rozpoczęcia konsumpcji minęła bowiem godzina, w związku z czym posiłek

    musiałyśmy spożyć “w locie”, kończąc go w autokarze. Więcej szczęścia mieli ci, którzy zamówili barszczyk z krokietem. Wreszcie autokar ruszył i udaliśmy się do Puław na nocleg.

    29 maja (wtorek) pobudka była znowu o 6ºº. Na 745 mieliśmy zamówione śniadanie. Było obfite i smaczne. Wygodne łóżka, przyzwoite kabiny natryskowe, schludne pokoje oraz miła obsługa spowodowały, że umieściliśmy swój wpis w Księdze Gości. O godz. 822 wyruszyliśmy z Puław do Nałęczowa. W planach na ten dzień był także Kazimierz Dolny i Czarnolas. W Nałęczowie pan Krzysio zaparkował tuż przy bramie głównej prowadzącej do parku. Przeszliśmy park i po przybyciu pod Chatę Żeromskiego okazało się, że zbyt wcześnie zachciało nam się zwiedzania. Do momentu otwarcia kasy i muzeum, czyli do godz.1000, było jeszcze sporo czasu. Wróciliśmy więc do parku, by obejrzeć muzeum Prusa mieszczące się w Pałacu Małachowskich. Na drzwiach wisiała kartka o treści “We wtorki muzeum nie jest czynne”. Sam pan. Prus siedział sobie niewzruszony na “przypałacowej” ławeczce i przyglądał się nam. Zrobiliśmy sobie przy nim zdjęcia. Potem udaliśmy się do Pijalni Wód, gdzie za 1,50 otrzymaliśmy plastikowy kubeczek z Nałęczowianką z plastikowej butelki – taka sama woda w półtoralitrowej butelce w sklepie kosztuje 2 zł. Potem część naszych udała się ponownie do Chaty Żeromskiego, reszta zaś spędziła bardzo miło czas w Kawiarni Pałacowej. Popijając kawę i degustując likiery podziwiałyśmy wiszące wokół nas obrazy miejscowych artystów. Nasze artystycznie wyrobione koleżanki zwracały nam uwagę na rozmaite detale obrazów, ich koloryt, technikę i światłocień. Z Nałęczowa do Kazimierza Dolnego wyjechaliśmy o 1100.

    Z nadwiślanego parkingu udaliśmy się na kazimierzowski rynek, gdzie obejrzeliśmy ciekawe, zabytkowe kamieniczki Przybyłów i podjęliśmy decyzję o pójściu do Kuncewiczówki. Po kilkudziesięciominutowej wspinaczce wąwozem okazało się, że to nie tutaj. Już wędrując na szczyt mieliśmy poważne wątpliwości, czy to właściwa droga, bo czy Kuncewiczom chciało by się wdrapywać, choćby tylko raz dziennie, po takiej stromiźnie do domu? Zeszliśmy do rynku, choć nie wszyscy. 18 osób z grupy udało się do Kuncewiczówki inną drogą w nadziei, że tym razem będzie właściwa. Tak też było. Po powrocie opowiadali nam o swoich wrażeniach. Pozostała grupka powłóczyła się po rynku i jego okolicach zwiedzając farę, kościół św. Anny i żydowskie jatki na Małym Rynku. Zajrzałyśmy także do sklepiku z pamiątkami, by wreszcie w barze “Smakosz” zjeść całkiem przyzwoity i dość tani obiad. Potem w kawiarnianym ogródku na Rynku wypiłyśmy mrożoną kawę i piwo, szukając schronienia pod parasolami. Żar wciąż lał się z nieba, a kiedy nasi wrócili z Kuncewiczówki, poszliśmy nad Wisłę, by stamtąd po kilkudziesięciu minutach wyruszyć do Czarnolasu. Tutaj zwiedziliśmy Muzeum Jana Kochanowskiego, kaplicę i piwnicę, w której urządzono wystawę figur woskowych. Naprzeciwko kaplicy, w ogrodzie, w miejscu słynnej lipy, stoi dziś obelisk z symbolicznym sarkofagiem Urszuli, przedwcześnie zmarłej córki poety. Z Czarnolasu wyjechaliśmy o 1730. W drodze do Chęcin rozpętała się burza. Przed nami była ściana deszczu i błyskało. Szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Wieczór upłynął spokojnie. Czytaliśmy do późnych godzin wieczornych.

    Środa 30 maja była ostatnim dniem wycieczki. Znowu o 6ºº by³a pobudka, potem poranna toaleta, a po niej śniadanie i około 8ºº wyjazd do Jêdrzejowa. Obejrzeliśmy tam Muzeum Przypkowskich ze wspaniałą kolekcją zegarów słonecznych i różnorakich pamiątek z podróży od przepięknych muszli począwszy, a skończywszy na zarodku wieloryba. Wyposażenie mieszkania, ciekawe urządzenia i naczynia kuchenne także warte były uwagi. Zaskoczeniem były dla nas eksponaty przechowywane w piwnicach, a mianowicie ogromna maselnica, wielka kawiarka do parzenia trzech gatunków kawy jednocześnie, kolekcja samowarów, posażna porcelana pani domu, bimbrownica, przeróżnych kształtów formy do ciast oraz wiele innych, rzadko spotykanych i ciekawych drobiazgów. Na zwiedzanie muzeum przeznaczyliśmy sporo czasu, bo naprawdę było co oglądać i czym się zachwycać. Naszego zachwytu nie wzbudziła tylko kasjerka. Poza tym wszystko było OK.

    Z muzeum udaliśmy się do Kawiarni Wiedeńskiej, gdzie zamówiliśmy kawę i napoje chłodzące. Jędrzejów opuściliśmy po 11ºº, by wyruszyæ do Rejowskich Nagłowic. Zbliżał się kres naszych wojaży. W Nagłowicach zwiedziliśmy dworek Mikołaja Reja oraz rozległy ogród z ciekawym i rzadkim drzewostanem. Przy popiersiu dawnego właściciela dworku zrobiliśmy sobie kolejne grupowe zdjęcie, tym razem także z uczniami Szkoły Muzycznej. Powrót do Wałbrzycha zaplanowany był na wczesny wieczór, udaliśmy się więc w drogę powrotną.

    W Częstochowie zatrzymaliśmy się jeszcze na posiłek w eleganckiej restauracji “Da Vinci”, ale na obiad czekaliśmy tak długo jak na pizzę w Łańcucie.

    W drodze z Częstochowy do Wałbrzycha pośpiewaliśmy jeszcze trochę, ale wychodziło nam to mizernie. Byliśmy zmęczeni, a myśli nasze krążyły już wokół bliskich, którzy pozostali w Wałbrzychu. Na parking przy Realu przyjechaliśmy krótko przed 20ºº.

    Dziękujemy dyrekcji za wysiłek włożony w przygotowanie tego wycieczkowego maratonu. Choć zdaniem niektórych malkontentów nie wszystko było dopięte na ostatni guzik, w ocenie pozostałych – było fajnie. Nie sposób ogarnąć wszystkiego przy tak dużym przedsięwzięciu i wszystkich zadowolić. Różne wszak mamy gusta i charaktery.

    1 czerwca 2007r. Alicja Mikołajczyk

     

    Pałac Ratibořice i Dvůr Králové - Safari

    W sobotę, 9 czerwca 2007r. wybraliśmy się 17-osobową grupą do Czech. Celem naszej podróży było co prawda safari w Dvoře Králové, lecz częściowo zmieniliśmy zamiary i najpierw udaliśmy się do pałacu Ratibořice. Wart był zmiany planów. Czeska przewodniczka w swym ojczystym języku przedstawiła dzieje pałacu i ich właścicieli, licząc na nasze zrozumienie. Wyposażenie pałacowych sal to oryginalne meble, piękne żyrandole, mnóstwo cennych i ciekawych bibelotów, należących do dawnych właścicieli. Z obrazów, zdobiących ściany komnat, patrzą na zwiedzających dawni mieszkańcy pałacu oraz ich krewni. Przemierzając pałacowe pomieszczenia mogliśmy podziwiać wszystkie te eksponaty i wczuć się w atmosferę tamtych lat. Nie było to trudne, albowiem wszystko wygląda tam dziś tak, jak gdyby hrabina Zahańska na chwilę tylko opuściła pałacowe pokoje. Ustawiona na stołach przepiękna porcelana jakby czekała na gości. Otwarty sekretarzyk z papierem na blacie i pióro obok inkaustu sugerują, że hrabina za moment tu usiądzie, by napisać liścik. Rozległy zaś ogród wokół pałacu, z rzadko spotykanymi okazami drzew, budzi podziw. Właśnie kwitł tulipanowiec i jego wyjątkowo piękne kwiaty uwieczniliśmy na zdjęciach. Pracownicy pałacu, odziani w stroje “z epoki” dopełniają malowniczości tego miejsca. Po zwiedzeniu raciborzskiego pałacu wyruszyliśmy do właściwego celu naszej wycieczki.

    To Dvůr Králové nad Łabą, gdzie znajduje się największy i najpiękniejszy ogród zoologiczny w Republice Czeskiej. Specjalnością ZOO jest fauna afrykańska, a największym unikatem nosorożec biały. Ogród zoologiczny położony jest w pobliżu czeskich Karkonoszy, w malowniczej dolinie. ZOO Dvůr Králové udostępnia zwiedzającym w lecie Safari, podczas którego istnieje możliwość odbycia przejażdżki wśród wolno żyjących zwierząt w specjalnym safaribusie. Safari zostało otwarte przez dr Pavela Suka 8 maja 1989 roku, ale ogród zoologiczny oficjalnie otwarto już 9 maja 1946 roku. Zajmował jednak jeszcze wtedy niewielki obszar, bo zaledwie 6,5 ha. Obecnie na ponad 60. hektarach żyje prawie 2 500 zwierząt spośród 350 gatunków. To niesamowite, być w takiej bliskości z dzikimi, afrykańskimi zwierzętami. Podczas naszego przejazdu safaribus musiał się kilkakrotnie zatrzymywać, by przepuścić zwierzęta przechodzące drogą. Prześliczna zebra zatrzymała się tuż przy nas i natarczywie domagała się pieszczot. Nie sposób jej było tego odmówić.

    Na terenie ogrodu mogliśmy się posilić w barze “U Lemura” i zaspokoić pragnienie w licznych kioskach i sklepikach. Jest tam także mnóstwo stoisk z pamiątkami i miejsc, gdzie dzieci mogą spędzić czas na zabawie. W każdym niemalże zakątku są ławeczki, na których można przysiąść, by dać odpoczynek strudzonym nogom. Wokół zieleń, rzadkie krzewy i kwiaty oraz palmy. Jednym słowem raj dla ciała i duszy. Na miejscu upał nam trochę dokuczał, ale w drodze powrotnej zachmurzyło się i gdy dotarliśmy do Wałbrzycha, grzmiało i padał deszcz. Podsumowując - wycieczka była nie tylko relaksująca, lecz i pouczająca. Mnogość zwierząt na trasie Safari zadziwiła nas, mimo iż wiele z nich skryło się przed upałem. Alicja Mikołajczyk

     

    Kazimierz Dolny

    29 maja 2007r. między innymi zwiedzaliśmy Kazimierz Dolny nad Wisłą, o którym warto wiedzieć, że nazywany jest perłą polskiej architektury renesansowej. W kazimierskiej Farze znajdują się jedne z najstarszych w Polsce renesansowych organów. Kazimierz zachował średniowieczno-renesansowy układ urbanistyczny. W centralnym punkcie rynku, przypominającym wydłużony trapez, stoi jeden z symboli Kazimierza – studnia.

    Kiedy podejdziemy do południowo-wschodniego naroża Rynku, zobaczymy dwie najbardziej słynne kamienice z doby odrodzenia w Polsce – kamienice Przybyłowskie – domy braci Przybyłów – Mikołaja i Krzysztofa. Fasady kamienic są niemal przeładowane dekoracjami: płaskorzeźbami postaci ludzkich – głównie świętych i biblijnych, zwierząt oraz niezwykle bogatą ornamentyką. Dominują na fasadach postacie patronów fundatorów kamienic: po lewej między

    oknami pierwszego piętra, w stroju biskupim – św. Mikołaj. Zwróćmy jeszcze uwagę na cztery zwierzęta walczące ze sobą parami: lew walczy z gryfem i kozioł z lisem – prawdopodobnie miały one symbolizować cechy charakteru, jakie powinien mieć wzorowy kupiec, a więc lotny jak gryf, waleczny jak lew, uparty jak kozioł i chytry, przebiegły jak lis.

    Na drugiej kamienicy – potężny, brodaty mężczyzna podpierający się drzewem wyrwanym z konarami – to legendarny Święty Krzysztof – patron kupców i podróżnych. Podobno postacie ludzkie, umieszczone przy dwóch oknach pierwszego piętra Kamienicy pod Św. Krzysztofem, przedstawiają trójkąt małżeński. Zauważymy, że mężczyzna po lewej patrzy jakoś ponuro przed siebie, podczas gdy jego małżonka wyraźnie romansuje z sąsiadem z drugiego okna, przejawiającym zainteresowanie jej osobą. Z pewnością gest, jakim wygraża flirtującej parze żona sąsiada, dobrze oddaje uczucia zdradzonej małżonki i nasuwa pewne skojarzenia za słynnym gestem polskiego skoczka z Olimpiady w Moskwie w 1980 roku.

    Fara pod wezwaniem Świętego Bartłomieja Apostoła i Świętego Jana Chrzciciela jest najstarszą świątynią w Kazimierzu. Można tu podziwiać renesansową ambonę, rokokowe tabernakulum wykonane ze srebrnej blachy, renesansowe kolebkowe sklepienie, ozdobny świecznik, tzw. Meluzyna z rzeźbioną głową jelenia i autentycznym porożem. Wspomniane wcześniej organy z datą 1620 mają bogato rzeźbiony prospekt z popiersiami. Instrument posiada 35 głosów, 1436 piszczałek, dwie klawiatury ręczne i nożną – pedały. Ponadto zwiedzamy ruiny zamku i basztę. Z pewnością o pięknie Kazimierza można się rozpisywać, ale miała to być krótka relacja.

    1 czerwca 2007r. Maria Krajewska

    Wiadomości z wędrówek po szlakach turystycznych

    Zimą i wczesną wiosną dobrze się wędruje po szlakach turystycznych, ponieważ nie ma liści na drzewach i krzewach, i można oglądać przestrzeń, której nie widać w innych porach roku.

    Zima w tym roku była dość łagodna, z małą ilością śniegu, ale za to w styczniu szalał huragan Cyryl, po którym zostało bardzo dużo powalonych i połamanych drzew. Część szlaków turystycznych zamknięto ze względu na istniejące niebezpieczeństwo wypadków, które mogą spowodować powalone drzewa.

    W styczniu, gdy wędrowaliśmy szlakiem od Sobięcina – Krakowskie Osiedle pod Dzikowiec, zobaczyliśmy na łące krzyż (w okolicach leśniczówki w Kuźnicach). Zaciekawiło to nas i poszliśmy zobaczyć, co tam jest. Przechodziliśmy przez rozlewisko strumieni, aby tam dotrzeć (dobrze, że ziemia była trochę zmrożona, bo byśmy wpadli w bagno). Na środku łąki był tylko jeden grób bez żadnych napisów, ale ktoś go odwiedzał, bo był tam znicz, który ktoś niedawno zapalił. Aby wrócić na szlak, poszliśmy na skróty w kierunku leśniczówki i ku naszemu zdumieniu zobaczyliśmy trzy dziki, które też nas obserwowały z ciekawością. Uspokoiło nas to, że były za ogrodzeniem leśniczówki (cienki drut ogrodzenia nie był widoczny z daleka) i z bliska nawet dość sympatycznie wyglądały (pewne były przyzwyczajone już do obecności ludzi).

    W lutym byliśmy na Chełmcu – weszliśmy od strony Boguszowa. Wszędzie było widać powalone drzewa, aż przykro było patrzeć na to pobojowisko. Ucieszył nas za to widok zbudowanej nowej wiaty turystycznej, gdzie z przyjemnością odpoczywaliśmy.

    Byliśmy też w Andrzejówce – wędrowaliśmy od strony Sokołowska i wszędzie też było mnóstwo powalonych drzew i też nie mogliśmy wędrować wokół Waligóry, tak jak planowaliśmy, bo również szlaki były zasypane śniegiem. Dostępne były tylko trasy, na których odbyły się zawody “Biegu Gwarków”.

    Zimą i wiosną chodziliśmy kilka razy po szlakach w stronę Podgórza, Glinika, Jedliny Zdrój, Rybnicy, przez pasma górskie Niedźwiadków, Wołowca, Kozłów, Borowej, Bukowca, Rogowca.

    Poszliśmy też do jeziorka Daisy – od Palmiarni w Lubiechowie, przez Mokrzeszów Górny do Świebodzic i Parku Książańskiego, od Głuszycy Górnej do Janoviczek w Czechach, od Rzeczki – szlakiem rowerowym na Wielką Sowę – wracaliśmy do Walimia, od Rusinowa przez Podlesie do Jedlinki.

    Wszędzie podziwialiśmy piękno naszego krajobrazu, wdychaliśmy wiosenne aromaty z kwitnących drzew i roślin (w tym roku jest wyjątkowo dużo kwitnących okazów), słuchaliśmy śpiewów różnych ptaków, a wszystko to za małe opłaty – tylko za ceny biletów autobusowych.

    Maj 2007r. Lucyna Biernacka

     

    Druga rocznica śmierci Papieża Jana Pawła II

    Pustka

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    Zakończyłeś swoje ziemskie

    bytowanie

    Została nadzieja i wiara,

    że zmieni się świat

    Z radością witać będziemy

    ranek nowego dnia

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    W otwartych dłoniach każdy

    każdemu miłość zaniesie

    Ptaki śpiewem do snu słońce

    kołysać będą u schyłku dnia

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    Byłeś naszym Ojcem, naszą miłością

    naszym drogowskazem

    droga do celu była prosta,

    wystarczyło znaleźć jej początek

    Ty nam go wskazałeś

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    Jednak zagubiliśmy się w meandrach

    dróg prowadzących donikąd

    Teraz przysłoniły nam serca

    Nieważne kiedyś priorytety

    Przyziemne sprawy wzięły górę

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    Zło – łeb swój dźwiga

    Tolerancja umiera

    Panoszy się pycha

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    Otaczałeś nas miłością jak matka

    swoje pisklęta

    Widać za mało czasu, było nam dane

    Żeby dorosnąć pod Twoją opieką

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    Człowiek w swojej ułomności

    Krzywdy zapamiętuje na zawsze

    Dobro jest chwilą ulotną,

    Wraca – gdy rozum dojrzewa

    Tak bardzo jest nam Ciebie brak

    Kwiecień 2007r. Danuta Orska

     

    Wspomnienie o Janie Pawle II

    Mija czas, leczy ból, że opuściłeś nas.

    Już nie ma obietnic o zgodzie,

    Spokoju i miłości wśród nas.

    Tak szybko zapominamy o Tobie

    W gonitwie szarych dni.

    Szkoda, że Twoje słowa, nauki

    Nie trafiły do naszych serc.

    Widzę oczami duszy mej

    Twoje mądre oczy, ojcowski uśmiech.

    Wierzę, że spacerując po niebieskich

    Pastwiskach błogosławisz nam.

    2 kwietnia 2007r. Maria Krajewska

     

     

    Ojcze Święty

    Byłeś zawsze w moim życiu

    i tak nagle odszedłeś.

    Jak teraz będzie

    wyglądało życie me.

    Taka pustka ogarnia

    mnie wszędzie, jakby

    zawalił mi się cały świat.

    Ojcze Święty, spoczywaj

    w spokoju, a ja Ci

    zawsze zmówię

    “Ojcze Nasz”

    Maria Krysztowiak

     

    Cierpienie

    Cierpienie

    ziemian

    niósł na mocnych barkach

    niewidzialne dla tych

    co nie chcą widzieć

    uważni

    dostrzegali je

    w gestach

    zadumaniu

    wyrazie twarzy

    przytłaczało go

    pochylając ku ziemi

    wsparty pastorałem

    szedł dalej

    w stronę światła

    jego widok

    ranił mu serce

    odczuwał ulgę

    w modlitwie

    objęciach Boga

    rozumiał

    ono jest darem

    było jest i będzie

    nie ominie nikogo

    obdarzonego

    życiem

    2 kwietnia 2007r. Teresa Wesołowicz

     

     

     

     

    Krzyż

    Na rozstaju dróg

    krzyż samotny stoi

    pochylony

    pod ciężarem

    skarg sierocych

    sczerniały od deszczu

    wiatru

    łez pod nim

    wylanych

    o gdybyś mógł

    powiedzieć

    o czym słyszałeś

    przez wieki

    o niedoli

    ludzi poranionych

    skrzywdzonych

    odrzuconych

    przez tych

    którzy winni kochać

    szczęśliwi

    przechodzą obok

    nie widzą cię

    nie słyszą wołania

    o litość

    jesteś dla tych

    którzy źle się mają

    bezradni

    sterani

    przychodzą z wiarą

    z nadzieją w sercu

    na poprawę losu

    kiedyś ktoś cię ustawił

    z wdzięczności...

    może dla innych

    ku pomocy...

     

    30 kwietnia 2007r. Teresa Wesołowicz

     

     

     

     

    Hospicjum JP II

    Pod łożem cierpienia

    siedzi sobie szczerbata

    kostucha szkieletem strasząca

    dopada ofiarę znienacka

    choć każdy się jej spodziewa

    nie dziś

    nie w tej chwili

    bo instynkt od Stwórcy

    pozwala z nią walczyć

    do ostatniego tchu

    poczekaj jeszcze przebrzydła

    jeszcze tyle spraw

    materialnych duchowych

    trzeba się godnie pożegnać

    z tym co na ziemi było

    najważniejsze

    przez lat wiele

    pogodzić się z bliźnimi

    ze świadomością

    że trzeba odejść

    do innego

    życia

    za zasłoną

    niewidzialną dla

    ziemskich oczu

    dlaczego to takie trudne

    dla wszystkich

    obdarzonych życiem

    nie uczono nas tego w szkole

    nie dopuszczano myśli

    że jesteśmy na ziemi przejazdem

    chwilowo

    by odrobić lekcję

    miłowania wszystkiego

    co odbieramy zmysłami

    całym sercem duszą

    tylko dlaczego to takie trudne?

    zrozumienie

    tego co oczywiste

    we wszechświecie

    maj 2007r. Teresa Wesołowicz

     

     

    Ćwiczenia warsztatów literackich SUTW pod kierunkiem Beaty Futkowskiej

    Spotykamy się rzadko, tylko raz lub dwa razy w miesiącu, ale nie narzekamy na nudę i brak pracy między spotkaniami. Czytamy, piszemy, wykonujemy ćwiczenia – prowadząca próbuje nas przekonać, że należy mieć świadomość składni i poprawnie stosować interpunkcję...

    W marcu i kwietniu realizowałyśmy interesujący projekt: Kobiety o kobietach – słuchaczki Sudeckiego UTW promują aktywne kobiety Wałbrzycha. Przeprowadzałyśmy wywiady ze znanymi kobietami naszego miasta, a potem opracowałyśmy je literacko. Efekty już niedługo – czekamy na przesyłkę książek z drukarni. Niżej prezentujemy nasze próby literackie, są to ćwiczenia interpunkcyjne oraz wywiad z panią Danusią Orską – przeprowadzony siłą rozpędu po zakończeniu projektu przez parę najaktywniejszych redaktorek.

    Zapraszamy wszystkich chętnych na nasze zajęcia w przyszłym roku akademickim. Będzie nam bardzo miło rozszerzyć dyskusję o nowe tematy.

    Opowiadanie

    Był ciepły, letni wieczór. Agata siedziała nad piasku i wsłuchiwała się w dźwięk gitar oraz śpiew młodych ludzi z obozowiska na przeciwległym brzegu jeziora Dżinsowe szorty i błękitna bluzeczka opinały zgrabną sylwetkę. Jej drobna postać była ledwo widoczna w mroku. Dziewczyna patrzyła na połyskującą w świetle gwiazd wodę. Wspomnieniami wracała do wydarzeń sprzed tygodnia, kiedy stała na peronie z chusteczką przy twarzy i patrzyła przez łzy za odjeżdżającym pociągiem.

    Marcina poznała w deszczowy, lipcowy ranek. Wracała właśnie do domu z siatką pełną świeżych bułek. Zatrzymała się na chwilę w bramie, żeby przeczekać ulewę. Młody chłopak w kurtce koloru khaki także się tam schronił. Agata odpowiedziała na jego “cześć”, ale stali w milczeniu. Deszcz wciąż padał. Wreszcie chłopak przerwał przedłużającą się ciszę i spytał, czy jest tutejsza. Przytaknęła i zaczęła mu się dyskretnie przyglądać. Przypuszczała, że przyjechał tu przed tygodniem, bo wtedy właśnie harcerze rozbili obóz nad jeziorem. Wcześniej go jednak nie spotkała. Mógł mieć najwyżej 19 lat, zatem różnica wieku między nieznajomym a nią nie była większa niż 2-3 lata.. Chłopak zauważył, że mu się przygląda, odsłonił, więc w uśmiechu rząd białych zębów i postanowił nawiązać rozmowę. Podobała mu się jej drobna sylwetka, prawie dziecięca twarz i jasne jak len włosy. Zapytał o szkołę, rodzinę i zainteresowania. Odpowiadała krótko i zwięźle. Powiedział jej parę słów o sobie, jednak nie za wiele. Tyle tylko, by nie pozostać zupełnie anonimowym. Agata poczuła głód i wtedy przypomniała sobie o bułkach. Wyjrzała na ulicę i z żalem zauważyła, że już nie pada. Nie chciała jeszcze wracać do domu. Chłopak był sympatyczny, miał zabójczy uśmiech, smagłą skórę i piwne oczy.

    maj 2007r. Alicja Mikołajczyk

    Anna i chłopcy

    Zdarza się niezmiernie rzadko, że dziewczyna zakochuje się raz w życiu, w jednym chłopcu i to na zawsze. Uśmiechem losu jest fakt spotkania tego, którego trafia strzała Amora tylko i wyłącznie dla niej. Tak było z Anną, moją długoletnią, wierną przyjaciółką, której nie zapomnę do końca swoich dni, mimo różnicy wieku, poglądów i statusu społecznego. Zadzwoniła do mnie z życzeniami w dniu moich urodzin i zaproponowała mi spacer po parku w Szczawnie Zdroju. Miała mi wiele do opowiedzenia, a czasu mało. Nie mogła znaleźć pracy, opiekowała się chorym ojcem, który zmarł przed 1 dniem maja. Ukochany Grzesiek pomagał jej, jak tylko mógł, ale nie potrafił zaleczyć ran z powodu straty rodzica, chociaż sam był w podobnej sytuacji kilka lat temu. Grzesiek był jej jedyną, wielką miłością i nie wyobrażała sobie związku z innym mężczyzną. Tak było w przeszłości, kiedy chodziła z nim do szkoły i wiele lat później, gdy ich drogi się rozeszły na czas zdobycia zawodu. Była i jest piękną kobietą, więc powodzenia u chłopców przystojnych, chętnych do amorów jej nie brakowało. Był wśród nich Witek, Staszek, Andrzej, nazywany przez jej ojca “żydem” nie wiadomo dlaczego. Nazwanie kogoś złośliwie“żydem” w czasach jej młodości było wyzwiskiem, natomiast dzisiaj jest objawem antysemityzmu. Teraz wszyscy zwracają uwagę na tak zwaną poprawność polityczną. Witek przychodził do jej domu na telewizję, szczególnie na festiwale piosenki w Opolu, jednak nie lubiła go od chwili, kiedy zaczął wyśmiewać się z jej robótki szydełkowej, nazywając ją “babcią”. Wiele lat później spotykała go z własną rodziną, jeżdżąc pociągiem na wieś do rodziny. Zauważyła, że jego żona ciągle mu coś zarzucała, więc kłócili się namiętnie nawet przy dziecku. Staszek w czasach szkolnych, podarował jej książkę z dedykacją, którą ma w swojej bibliotece do dziś, lecz rzadko do niej zagląda. Po szkole średniej wyjechał w niewiadomym jej kierunku i do dzisiaj nie wie, co się z nim dzieje. Chłopcy, a było ich wielu, wzdychali do niej, a ona wzdychała do Grzesia, dlatego nie mieli żadnych szans na bliższą znajomość. Czasem wspominamy tamte dzieje, kiedy słońce było Bogiem, a świat otwarty na oścież, młodość i odwaga biletem do pociągu byle jakiego, byle gnał przed siebie i zapowiadał nowe przeżycia przygód nieznanych, niezwykłych w każdym calu. Anna chciałaby, żeby chociaż część tej otwartości na świat zachować, mieć do dyspozycji w trudnych chwilach, gdy wydaje się, że wszystkie smutki świata weszły jej na barki i przygniatają ją do ziemi. Niestety, w każdym wieku wrażliwość na niepowodzenia jest zupełnie inna i do tego trzeba się przyzwyczaić i przeżyć jak wyrywanie zęba bez znieczulenia. Poboli i przestanie. Na szczęście Anna ma swojego Grzesia, który jest dla niej podporą, osłodą i dopełnieniem życia. Dopełnienie i spełnienie dla kobiety jest tym, o czym każda marzy, lecz nie każda dostaje od losu.

    13 maja 2007r. Teresa Wesołowicz

    Jej portret

    Danuta Orska maluje obrazy od chwili przejścia na emeryturę. Jak sama twierdzi, poczuła się uwolniona i mogła wreszcie oddać się swojej największej pasji, do realizacji której bardzo namawiał ją w przeszłości mąż. Pisze również poezje, które są słownymi obrazami jej wewnętrznych przeżyć. Jej pracownia na 11 piętrze wieżowca, do której zostałyśmy zaproszone, z pięknym widokiem na osiedle Podzamcze i Zamek Książ dostarcza jej niezbędnego spokoju i pola do wyobraźni. Tam patrzy w niebo, na którym można zobaczyć wszystko. Na ścianach mnóstwo obrazów, szkiców, a na regale farby i pędzle. Patrząc na jej obrazy, trudno uwierzyć w to, co mówi:

    - nie jestem malarką z wykształcenia, jestem samoukiem, który robi to, co mu serce podpowiada, a pędzle są posłuszne głowie.

    Jej obrazy są realistyczne, odnosi się wrażenie, że wszystko na nich żyje. Kwiaty pachną, z portretów patrzą oczy, które opowiadają swoje historie. Na pytanie, jak przygotowuje się do malowania, o czym myśli, co czuje, odpowiada z naciskiem:

    - ja wcale nie myślę. Zamykam oczy i widzę fragmenty podróży, które swoistym urokiem utrwaliły się w mojej pamięci. A potem otwieram je, dobieram farby i pędzle i gapię się w płótno, aż zobaczę swoją wizję na kolorowo. Ale czasem nie wychodzi nic, co było w moim wyobrażeniu. I wtedy jestem nieszczęśliwa. Kiedy maluję na zamówienie, to myślę o osobie, która będzie ten obraz oglądała.

    Urodzona przed wojną w Bieczu koło Jasła, zaznała niedostatków tamtych czasów, kiedy rodzina w poszukiwaniu pracy przeniosła się w 1950 roku do Wałbrzycha na tak zwany “dziki zachód”. Ukończyła Technikum Ceramiczne w Szczawnie Zdroju, gdzie otarła się o przyszłą sławę operową, śpiewaka Wiesława Ochmana, chodzili do tej samej klasy. Osierocona przez ojca - górnika Kopalni Thorez, musiała iść do pracy, aby pomóc finansowo uczącemu się rodzeństwu, bratu i siostrze. Podjęła pracę w reklamie branży handlowej jako dekorator i projektant wnętrz i wystaw sklepowych, aranżując pierwsze sklepy samoobsługowe, specjalistyczne branżowe, cukiernie. Przygotowanie zawodowe zdobyła na kursie w 1964r., organizowanym przez Ministerstwo Handlu Wewnętrznego w Warszawie. W 1968r. podjęła naukę w Państwowym Zaocznym Studium Oświaty i Kultury Dorosłych we Wrocławiu.

    Nadal ciągle się uczy, wydając pieniądze na książki o malarstwie i sztuce w ogóle. Jest słuchaczką Sudeckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, gdzie bierze udział w warsztatach malarskich i sekcji poezji. Czy lubi te zajęcia?

     

    Powiem tak: wciągnął mnie ten “Uniwerek” jestem bardzo zadowolona, że znalazłam się w tym środowisku. Wspaniali wykładowcy, lektorzy języków obcych. Wszystkich uczestników naszego uniwerku darzę sympatią i podziwiam za wytrwałość. Ja na pewno zostanę do końca świata i jeden dzień dłużej. Dopełnieniem naszego zgromadzenia jest przemiła pani kierownik, która jest zawsze na podorędziu.

    Można powiedzieć, że łapie wszelkie możliwości nauki, które spotyka na swojej życiowej ścieżce. Nie lubi rachunków, interesownych ludzi i czytania wiadomości w Internecie. Woli sama coś napisać niż czytać, co inni tam opowiadają. Swoje marzenia z dzieciństwa wspomina z rozrzewnieniem:

    W dzieciństwie marzyłam, że zostanę wielką aktorką. Ta myśl zrodziła się we mnie pod wpływem oglądanych filmów. W czasie okupacji niemieckiej mama czasem zabierała mnie na seanse filmowe. Jako dziecko byłam zafascynowana tym, co się dzieje na ekranie. Marzyłam, że zwiedzę cały świat. O malarstwie nie myślałam aż do chwili, kiedy na urodziny dostałam pierwsze w życiu pudełko kredek od sąsiadki, pani Maryni Wójcik. Był to cenny podarunek w czasie wojny. Miałam wtedy 6 lat. Do dziś pamiętam pierwszy rysunek. Domek stojący na kolorowej górze, otoczony płotem, a przed nim mnóstwo kolorowych kwiatów. Wszystkie kredki miały swój udział w tym rysunku. Na dobre jednak zaczęłam malować dopiero po przejściu na emeryturę.

    Fascynowały mnie dzieła wielkich malarzy. Postanowiłam spróbować swoich sił w tej dziedzinie. Uwielbiam impresjonistów, kocham dzieła Olgi Boznańskiej, urzeka mnie światło w obrazach Vermera.

    Najbardziej lubię malować portrety, kwiaty i ogrody pełne kwiatów.

    Jak już wspomniałam, fascynacja dziełami wielkich malarzy opętała mnie do tego stopnia ,że postanowiłam (jak to się mówi) odgapić. Zaczęłam od Vermeera “Dziewczyna z perłą”. Według mojej oceny (dodam, że nie zawsze jestem zadowolona z moich prac) udało się! Wykonałam jeszcze kilka prac: Repina, L.Da Vinci, Renoir’a, Klimt’a. Rzecz zrozumiała, nie były to kopie doskonałe, były to odwzorowania jak ja to nazywam, ale nauczyłam się przy tym wiele.

    Malarstwo jest moją pasją, już nie wyobrażam sobie życia bez pędzli, farb i białych płócien do zagospodarowania. Jestem uzależniona od malowania jak ryba od wody.

    Danuta jest matką jedynej córki i babcią ukochanej wnuczki, które są jej życiowym oparciem w tym, co robi i jak żyje.

    Obydwie, córka i wnuczka, mają zdolności manualne. Wnuczka uwielbia malować koty, ale stosuje zupełnie inną technikę malarską. Ja maluję realistycznie, natomiast ona ma wysublimowaną fantazję. Podobają mi się jej prace. Jest bezwzględnym krytykiem moich dokonań w dziedzinie malarstwa. Liczę się z jej zdaniem. Jest obecna na każdym prawie moim wernisażu, a było ich do tej pory sporo, nie tylko w naszym mieście, ale w innych miastach Polski.

    Jej prace wystawiane są również w Hamburgu, gdzie Danuta ma zaprzyjaźnioną rodzinę, którą chętnie odwiedza, podróżując swoim ulubionym samochodem. Samochód to środek lokomocji, którym uwielbia się przemieszczać. Bardzo dba o kondycję jego koni mechanicznych. Zawsze miała zdolności manualne i często sama wykonywała swoje kreacje według własnego projektu. W młodości, wbrew protestom mamy uszyła sobie klapki.

    Jak widać, do projektowania wnętrz potrzeba nie tylko przygotowania zawodowego, ale również wyobraźni i talentu, który rozkwitał u Danuty od dzieciństwa, a w całej pełni ujawnił się na emeryturze. Teraz nie musi spełniać wymogów zleceniodawców. Może całkowicie oddać się własnej fantazji w tym, co tworzy.

    Pytana o sukces, odpowiada jak każda wrażliwa dusza:

    Sukces? – ma wiele znaczeń. Jeżeli moje prace sprawiają innym radość, kochają je i chcą mieć na własność - to jest moim sukcesem.

    Czasem myślę sobie – co mogłam zrobić, a czego nie zrobiłam. Dochodzę do wniosku, że nawet dwa życia by nie wystarczyły, żeby spełnić wszystkie zamierzenia. Marzę o domku na wsi, z ogrodem, kozami i widokami natury.

    Oprócz malarstwa Danuta ma jeszcze inne pasje, jak pisanie wierszy i podróże po świecie.

    Poezja to też moja pasja. Zdarza mi się napisać wiersz, a potem z tego powstaje obraz na płótnie, albo odwrotnie. Mam swoje ulubione wiersze, do których należy “Wiosna” i “Jesień”. Uwielbiam podróże. Mówiąc kolokwialnie, zaliczyłam w swoim życiu kilka państw w Europie czy w Azji. Byłam też w Egipcie, wiekowe zabytki tego państwa wywarły na mnie ogromne wrażenie.

    Jej podróże widać na obrazach, które namalowała po powrocie z wojaży. Szejk na obrazie jest tak żywy, że można usłyszeć, o czym myśli wsparty na łokciu.

    Żyjąc tak intensywnie na emeryturze, na której tak wielu się nudzi i nie wie, co z czasem zrobić, Danuta mówi:

    Co to jest wolny czas?... W mojej naturze jest zakodowane działanie, jestem człowiekiem czynu, nie mam czasu na “wolny czas”. Życie jest nam dane tylko jedno, “drugi raz nie zaproszą nas wcale”.

     

    Nie można pominąć nagród i wyróżnień Danuty Orskiej, skromnej koleżanki, która mówi o nich z zażenowaniem, jakby się jej nie należały.

    Oto niektóre z nich:

    • Wałbrzyski Ośrodek Kultury - I nagroda w konkursie: “Anioł muśnięcie skrzydeł”

    17 grudnia 2002r.

    • Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy – podziękowanie za przekazanie obrazu na rzecz dzieci niepełnosprawnych. 13 stycznia 2003r.
    • Płockie Hospicjum – podziękowanie za przekazanie obrazu na licytację. 20 września 2004r.
    • Wałbrzyski Dom Dziecka – podziękowanie za przekazanie obrazu na licytację.

    Należałoby też wspomnieć o ostatnim wernisażu Danuty, na którym były nasze koleżanki z uniwersytetu. Wernisaż pod tytułem “Sercu memu bliskie” odbył się 18 kwietnia 2007r. w Galerii Zdrojowej w Pijalni Wód Mineralnych w Szczawnie Zdroju. Zaprezentowała tam część swojej ulubionej twórczości malarskiej – portret i pejzaż.

    Ostatnio Danuta wykonała kilka ilustracji w komputerowym programie Paint do wierszy naszych słuchaczek, które będą zamieszczone w tomiku poezji pt.: “Poetycki Przekładaniec 2”, wydanym przez Sudecki UTW.

    10 maja 2007r. Teresa Wesołowicz we współpracy z Marią Garbacewicz

     

     

    Twórczość słuchaczy – proza i poezja

    Sen

    W dniu moich imienin, 01.10.2004r. miałam sen. Byłam wtedy z wizytą u mojej bratowej, Jadwigi. We śnie ujrzałam mojego zmarłego brata, Ryszarda.

    Był pięknie ubrany. Miał na sobie garnitur w grafitowym odcieniu, śnieżno białą koszulę i odpowiedni krawat. Miał piękne, szpakowate, gęste włosy. Był jak gdyby w towarzystwie jakiegoś swojego kolegi. Schodzili razem ze schodów do holu. Na ramieniu miał przewieszony czarny, przezroczysty szal z żorżety. Stałam w kuchni przy piekarniku, w którego wnętrzu piekły się ciasta. Jakaś niesamowita, wysoka, prostokątna babka piekła się razem w jednej blasze z bardzo mokrym ciastem z jabłkami. Z piekarnika dochodziły nienaturalne odgłosy, jakby gotowały się ziemniaki na ful. Zapytałam Jadzi, co to się dzieje? Otworzyłam piekarnik, a Jadzia zauważyła, że drzwiczki trzeba zablokować ścierką, żeby to wszystko odparowało. Zabrałam się za utykanie ścierki i w tym momencie wszedł Ryszard i z ciekawości otworzył piekarnik – nie otwieraj, bo ciasto opadnie – zaprotestowałam i złapałam za ścierkę, i tak z żartów wymachując starałam się przegonić go z kuchni, on robił uniki, jak kiedyś na ringu. W końcu przytuliłam się do niego, wtulając twarz w to szczególne miejsce między szyją a barkiem. Poczułam piękny zapach, jakby wszystkie ogrody zakwitły różami. Powiedziałam: Rysiu, jak ty pięknie pachniesz; a on ze stoickim spokojem odpowiedział: ja zawsze tak będę pachniał; i wyszedł.

    Otworzyłam oczy, przy moim łóżku stała Jadzia z różą koloru szampana i dobrymi życzeniami. Zrobiło mi się miodowo na duszy. Nachyliłam się nad różą, żeby ją ucałować i zaskoczona stwierdziłam, że jest to ten sam zapach, który we śnie przyniósł mi Ryszard.

    Niesamowite.

    Potem miałam udany wernisaż zorganizowany przez Jadzię w ODK CHEMIK. Prasa płocka zatytułowała to wydarzenie: WERNISAŻ DLA HOSPICJUM. Zlicytowano dwa obrazy “Na pokuszenie” i “Stuletni gliniak”. Pieniądze z licytacji wraz z obrazem “Matka Teresa” i wiersz – zostały przekazane dla PŁOCKIEGO HOSPICJUM.

    Danuta Orska

     

    Ochrona środowiska

    Fot. - wyszperana w internecie

    Lecą bociany? Jeszcze lecą, ale jak długo jeszcze będą miały zdrowie i siły, żeby żyć i latać i rozmnażać się? A może przystosują się jak wirusy, bakterie itp. niewidzialne stworki, które mutują się, odradzają, wciąż zaskakując naukowców swoją żywotnością. Nie pomagają środki czystości reklamowane, w sposób bezapelacyjny zabijające mikroby na śmierć. Niektóre – jak w reklamie Domestosa – odchodzą mówiąc: przyjdę później.

    I przychodzą bardziej uodpornione, wzmocnione, przeobrażone, gotowe do nowego ataku. A niech się ludzie pomęczą nad wynalezieniem nowego środka czystości, a w międzyczasie pożyjemy, potrujemy, zarazimy nieuważnych. Każdy ma prawo żyć, nawet widzialni tylko pod mikroskopem, wszak świat to życie istot widzialnych i niewidzialnych przez człowieka gołym okiem.

    Przed wiekami, kiedy świat ludzi nie był tak sterylny, współżycie świata widzialnego i niewidzialnego było zgodne, choć w końcu zawsze wygrywał świat mikrobów, zabierając ofiarę do grobu, by tam dać ucztę dla innych niewidzialnych, z których ludzie robią sobie żarty, sadząc kwiatki na mogiłach, żeby było ładnie, nie myśląc o tym, co się dzieje w głębi.

    Człowiek mądry po szkodzie – mądre powiedzenie, nie nauczy nikogo mądrości, bo mądrość ujawnia się dopiero po szkodzie. Teraz, kiedy zniszczyliśmy naszą ziemię do granic możliwości osiągnięcia efektu cieplarnianego, jest za późno na naprawę. Możemy sprawić sobie tylko maski i patrzeć na latające uodpornione ptaki, bo na ich wysokości tlenu może być trochę więcej.

    Człowiek XXI wieku ma dylemat - czy ocalić żaby w dolinie Rospudy, czy ochronić mieszkańców Augustowa przed hałasem tirów. Być czy mieć? - odwieczne pytanie.

    marzec 2007r. Teresa Wesołowicz

    Cudowny bajek czar

    Czy to bajka, czy nie bajka,

    Myślcie sobie, jak tam chcecie.

    A ja przecież wam powiadam:

    Krasnoludki są na świecie.tak zaczyna się bajka Marii Konopnickiej O krasnoludkach i o sierotce Marysi.

    Krasnale, krasnoludki, skrzaty, chochliki, karzełki, gnomy, trolle, elfy, nimfy - wierzcie w nie bardziej lub mniej, ale one na pewno są na naszym świecie.

    Są wierne i dobre dla tych, którzy je szanują, proszą o opiekę i dziękują za nią sercem.

    Dla osób wrażliwych, z dziecięcą duszą są nadal widzialne - w ich wyobraźni.

    Kiedy słońce było Bogiem, a człowiek bogobojny - były dostrzegane wszędzie i różnie nazywane. Były od wszystkiego, od pól, od lasów, zagród, wód. Strzegły dobrych ludzi, którzy w zamian pozwalali im spokojnie mieszkać w atmosferze zgody i porządku.

    Kiedyś ludzie wierzyli w to, że Pan Bóg nie lubi bałaganu. W brudzie i rozgardiaszu mieszkały duszki złośliwe, chochliki figlarze, które robiły niechlujom różne psikusy. Do dzisiaj istnieje powiedzenie - kiedy nie możemy czegoś znaleźć – że diabeł nam coś ogonem nakrył.

    Obecnie część ludzi bardziej wierzy w anioły niż w dobre duszki, opiekujące się domostwem, ogrodem czy lasem. Tak naprawdę to wszystko jedno, jak je nazwiemy, bylebyśmy pamiętali, że nie jesteśmy sami. Istnieje świat niewidzialny, który pomaga tym, którzy są dobrej myśli, proszą i dziękują za wszystko, co się zdarzy.

    Zresztą myślcie, jako chcecie,

    Czy kto chwali, czy kto gani,

    Krasnoludki są na świecie!

    Spytajcie się tylko niani. - Maria Konopnicka.

    Ale nie pytajcie o to współczesnej Niani, wychowanej na bajkach telewizyjnych, przypominających horrory. Może się jednak zdarzyć, że pamięta jeszcze czytane przez babcię na dobranoc bajki z pięknym zakończeniem: żyli długo i szczęśliwie.

    Luty 2007r. Teresa Wesołowicz

    Anna i niepełnosprawni

    Mieszkańcy wsi z czasów jej młodości nie oszczędzali ludzi nazywanych dzisiaj niepełnosprawnymi. Wielu było inwalidami wojennymi, obnoszącymi się dumnie ze swoimi ranami zdobytymi na wojnie. Inni pogrążeni w smutku przeklinali swój marny los. Okaleczeni przez choroby od urodzenia nazywani byli kuternogami, połamańcami, bejdokami itp. epitetami. Dzisiaj o takich należy mówić niepełnosprawni lub sprawni inaczej. Jest to efekt kampanii mającej na celu integrację z tymi, którzy nazywają siebie normalnymi, choć nikomu nie udało się jeszcze określić, co to jest normalność.

    Anna po raz pierwszy zetknęła się z faktem niepełnosprawności w sposób bardziej bezpośredni w szpitalu, gdzie przeprowadzano jej badania na oddziale wewnętrznym. Przywieziono tam nastolatka z wypadku w ciężkim stanie. Chorzy przychodzili do jego sali oglądać go, a on wyciągał do nich rękę na przywitanie wydobywając z gardła niezrozumiałe dźwięki. Anna czuła się jak sparaliżowana i nie mogła do niego podejść. Stała za innymi chwilę, a potem uciekła. Innym razem w barze mlecznym, kiedy uczęszczała do szkoły średniej, spotkała się z kolejnym przypadkiem, który zrobił na niej wielkie wrażenie. Zajadając z koleżanką pierogi ruskie, zauważyła naprzeciwko przy drugim stole wysoką dziewczynę, która patrząc przed siebie nieruchomymi oczyma dziobała na talerzu ziemniaki z jajkiem sadzonym. W pierwszej chwili nie wiedziała, dlaczego jedzenie spada jej z widelca. Po chwili zorientowała się, że dziewczyna jest niewidoma. Anna poczuła, że gardło ściska się jej niemiłosiernie i nie mogła już patrzeć na smakowite przed chwilą pierożki. Wybiegła z baru, zostawiając jedzenie, co w tamtych czasach było marnotrawstwem wielkim, kiedy pieniądze na jazdę pociągiem do szkoły były wyliczone co do grosza. Koleżanka nie mogła wyjść z podziwu, lamentując nad wrażliwością Anny. Ten obraz utkwił w jej pamięci na zawsze.

    Wiele lat później, po przebytej operacji Anna pojechała na wczasy zdrowotne w górach. Pewnego dnia z wielką chandrą w duszy i koleżankami wybrała się kolejką na pobliską górę widokową. Na stacji zobaczyła grupę młodych ludzi podpierających się kulami, z szynami na kończynach, roześmianych, rozgadanych i trzymających się za ręce. Kiedy tak patrzyła na nich, zrobiło jej się wstyd. Była przecież zdrowa fizycznie, a jej psychika przechodziła jakieś nieuzasadnione smutki i nostalgie. Świat jej pojaśniał i zły nastrój odszedł sobie precz. Później wiele razy widząc upośledzonych przez los, patrzyła na nich z podziwem i wyczekiwaniem, myśląc, co mogłaby dla nich zrobić, gdyby tylko chcieli. Jednak oni nie zawsze oczekują pomocy, o czym przekonała się nie raz.

    Spotykała na swej drodze życiowej różnych pod względem umiejętności kontaktowania się z innymi ludzi. Jedni mówią otwarcie, jakiej pomocy potrzebują, inni natomiast

    oczekują z grymasem na twarzy, że sprawny domyśli się, czego chcą. Będąc parę lat temu na sesji weekendowej pod nazwą Kontakty z bliźnimi, 200 km od miejsca zamieszkania, spotkała tam dwie kobiety w różnym wieku i ze zdumieniem dowiedziała się właśnie od nich, że jedna widzi tylko cienie ludzi i rzeczy, a druga z postępującym gośćcem ledwo trzyma kromkę chleba w ręce. Mieszkały w pobliżu miasta Anny i wybrały się w tę podróż same, i, jak się okazało, nie pierwszy raz. Były to osoby tak otwarte na świat i proszące wszystkich dookoła w sposób konkretny o pomoc, że ludzie bez skrępowania udzielali jej nawet przy obieraniu jajek na stołówce. Do pociągu w drodze powrotnej zostały wniesione przez konduktora i innych mężczyzn razem z bagażami, oczywiście na ich prośbę. Podziwiała ich odwagę i wiarę w ludzi, których, jak się okazuje, nie brakuje, jeśli tyko wiedzą, o co chodzi potrzebującym.

    Anna wiele razy w życiu myślała o ludzkiej psychice, delikatnym instrumencie ludzkiej natury. Zdarza się, że sprawni fizycznie często odczuwają beznadzieję i z tego powodu są niezrozumiali dla otoczenia. Wielu ludzi jest głęboko dotkniętych złem w dzieciństwie lub na innym etapie życia. Zraniona dusza bardzo boli, chowa głęboko rany do podświadomości, by ujawniać się pod płaszczykiem złych myśli i nastrojów, a także reakcji fizycznych. Człowiekowi wydaje się, że jest mało wartościowy, nie wierzy w swoje możliwości, ucieka w choroby. I często taki widok, z jakim spotykała się niejednokrotnie sprawiał, że uświadamiała sobie swoje bogactwo, będąc sprawną fizycznie. Nieraz wyobrażała sobie, co myślą ludzie poruszający się o kulach czy przy pomocy balkoniku, jak bardzo te osoby cieszą się, mogąc w taki sposób wyjść z domu i zaczerpnąć świeżego powietrza.

    To tylko wyobraźnia Anny podpowiada jej takie scenariusze, bo naprawdę nie wie nikt, co przeżywa niepełnosprawny w aspekcie fizycznym czy duchowym. Nawet jeżeli zwierza się przyjacielowi, to nie wszystko może wyrazić słowami.

    Anna pożyczyła mi książkę, Joni Eareckson Tada Egzamin z przyjaźni, która opisuje dzieje swojej niepełnosprawności nabytej i ludzi, którzy pomagają jej na codzień.

    Joni, mając 16 lat, skoczyła do wody i złamała kręgosłup, wskutek czego została całkowicie sparaliżowana. Porusza się na wózku inwalidzkim. Wyszła za mąż, maluje, trzymając pędzel w ustach, śpiewa, pisze książki. Działa w organizacjach pomagających niepełnosprawnym. W książce daje również wiele rad praktycznych, jak zachowywać się wobec sprawnych inaczej. Snuje też rozważania o niepełnosprawnych w aspekcie wiary – dlaczego, Boże, to mnie spotkało? Książkę kończy słowami: Bliska więź z niepełnosprawnym przyjacielem może stać się odkryciem, czym jest prawdziwa miłość. Jeżeli będziemy postępować tak, jakbyśmy służyli samemu Bogu, każdy nasz dzień może nabrać sensu, blasku i radości.

    luty 2007r. Teresa Wesołowicz

    Poza miastem

    Jesień tu i ówdzie pozostawiła ślady,

    rdzawe liście na gołych gałęziach.

    Zima jeszcze trzyma, z wiosną

    do utraty tchu walczy zawzięcie.

    Tymczasem tuż obok kamienia

    mchem pokrytego, jakby na przekór

    pierwiosnek wychyla główkę.

    Krokusy nieśmiało pokazują światu

    urokliwe płatki w otoczeniu ostatnich

    łat śniegu.

    Od rana, zawzięcie sikorki i kosy

    wydają trele – to znak, że wiosna

    tuż tuż.

    Wiatr i deszcz, słońce i śnieg

    przeplatają się wzajemnie.

    I ten spokój, z daleka od

    wielkomiejskiego zgiełku.

    25 lutego 2007r. Czesława Adamczyk

     

    Maj

    Słońcem majowym zalana

    w zieloną sukienkę ubrana

    łąka pełna złocieni.

    Białe jak obłoki pysznią się

    kępy stokrotek.

    Soczyste trawy srebrzysta

    rosa zdobi.

    Niezapominajki i szafirki

    do słońca kierują płatki –

    tak niebieskie jak lazur nieba,

    tak modre jak oczy kochanków

    miłością zamglone.

    To maj, a w maju wszystko

    rozkwita, wszystko pięknieje.

    Piwonie czerwienią nabrzmiałe

    słońcu oddają pokłony.

    Maj to miesiąc kochanków

    to czas uniesień szalonych.

    15 maja 2007r. Czesława Adamczyk

     

    Rozmowa

    On przez okno obserwuje przyrodę,

    Ona w łazience poprawia urodę.

    - Idę do kuchni podwieczorek zrobić.

    - Chmurzy się, oj będzie padać jak nic.

    - Kochanie, kawę czy herbatę ci zrobić?

    - Taak, wiatr zaczyna chmury gonić.

    - A z cytrynką czy z konfiturą?

    - Taak, pędzi chmura za chmurą.

    - Ciasto zostało jeszcze po gościach,

    - Wczoraj łamało mnie w kościach.

    - Zaraz przyniosę, tylko ułożę srebra,

    - Cha, cha, a nie mówiłem, już leje jak z cebra.

    - Co się tak śmiejesz, jak głupi do sera?

    - A ta ciągle swoje, gdera i gdera.

    Ciągle tę rozmowę prowadzą, ble, ble,

    Lecz nie do obrazu, a do okna w tle.

    8. listopada 2006r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Ich marzenie

    To oczywiście blond włosy,

    Duże sarnie oczy.

    Rzęsy jak firany wiatrem wygięte,

    Trzepocące w zwolnionym tempie.

    Mocny makijaż, zmysłowe usta,

    Zgrabny nosek, malutkie uszka.

    Łabędzia szyja wreszcie,

    Na której to wszystko się mieści.

    A pod nią już tylko silikonowa “natura”,

    Wypchnięta wdechem, plecy jak struna.

    Niżej talia, że osa by pozazdrościła,

    Biodra krągłe, by kręcąc nimi, kusiła.

    Potem już tylko nogi, nogi dzieło wieńczą,

    Czy ktoś widział takie szkaradzieństwo?

    Czy normalna kobieta ma nogi do pachy?

    To jakiś dziwoląg, a te duszące zapachy?

    Stwórca, wyrywając żebro Adamowi

    I tworząc piękną Ewę, wiedział, co robi.

    Adaś z żebrem czułby się jak w Ewy ciele,

    Jak macho w klubie, gdzie są tylko homo i geje.

    Na widok dziwolągów dech panom zapiera,

    Wciągają mięsień piwny w miejsce żebra.

    Prężą pustą klatkę i wypychają do przodu,

    Chcąc zrobić wrażenie na… blond dziwolągu.

    6 marca 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

    Znów wiosna

    Słońce mocniej świeci,

    Każdy dzień jest dłuższy.

    Młoda jasna zieleń,

    Wnet w te pędy ruszy.

    Życie się odradza,

    I buchnie wulkanem.

    Urodzaj na polach

    Da burza z orkanem.

    Kwitną kwiaty i zioła,

    Ziemia, gęstą zielenią.

    Bielą okryły się drzewa,

    Jakby ślub brały z ziemią.

    Przyroda u swego szczytu,

    Źródła życia tryskają.

    Żeby założyć rodziny,

    Ptaki z wojaży wracają.

    12 kwietnia 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Matko miła

    Kolczastą barwą życia malowany

    Portret widzę, chociaż Ciebie już nie ma.

    Najmilszym więźniem mego serca jesteś,

    I często goszczącym w mych wspomnieniach.

    Obraz jak żywy skryty w mej duszy,

    Na gwoździu miłości zawisł bezcenny.

    W skarbcu ołtarza, auli pamięci,

    Tylko dla mojej tęsknoty dostępny.

    Chciałam zapamiętać dotyk Twych dłoni,

    To zawsze było w moich pragnieniach.

    I by one zechciały objąć też mnie,

    Lecz zostało to tylko w marzeniach.

    Matko, miła moja, gdybym tak mogła

    Zawrócić życie, nie mogę, więc szlocham.

    I czego nie powiedziałam, powiedzieć,

    Jak bardzo Cię kochałam, ciągle kocham...

    Kiedyś to Ty nosiłaś mnie pod sercem,

    A miłości strefa ta jest niezmienna.

    Teraz ja Ciebie ponoszę troszeczkę,

    Ja po prostu jestem Tobą brzemienna.

    20 kwietnia 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

    Matka ziemia

    Matka Ziemia, Matka Natura

    Urodziła żywą przyrodę.

    Człowiek to jej dziecko rozumne,

    Przez ery Ziemi wykształcone.

    Dzieci jak to dzieci, niesforne,

    Dają swej Matce dumę, radość.

    Też ból, rany, wojny, zniszczenia,

    Czasem Ziemia ma tego już dość.

    I karze niegrzeczne potomstwo:

    Głodem suszy czy po powodzi.

    Lub drobnym trzęsieniem postraszy,

    Też trąbą tornada pogrozi.

    Czyniąc też sama sobie krzywdę,

    W złości zrzuci i gradu deszcz.

    Nocą płacząc, poranną rosą,

    Nad bólem, który musi znieść też.

    A Matka ma to do siebie, że

    Wszystko wybaczy swoim dziatkom.

    Obsypie je płodem, miłością,

    Tym, co dane jest tylko matkom.

    5 maja 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Strasna zaba (wiers dla sepleniących)

    Zamęzna baba, s miasta W-cha,

    W marketach była na sakupach.

    Towazysył drab męzulek, tragaz.

    Dzień męcący no i cięzki, cas na relaks.

    On posłuchać chciał gzegzółki w puscy,

    A psy drodze, cekają zeńscy ruscy,

    Machają rąckami i scują nózkami, az do usu,

    Makijaz jak tatuaz, ze wnet zabraknie tusu.

    Co z nim psechodzi, ta wytzymała baba,

    Juz wesli do puscy, a tuz, tuz, o rety, zaba.

    A tu ksacki, zwiezątka, pscółki i mróweczki,

    On trujące gzybki zbiera, na zupkę dla zonecki.

    A to ci zbrodniaz, psebzydły,

    Zonobójca parsywy, zbir podły.

    Lezy juz ledwo zywa, w płucach jej zęzi,

    Zycie uchodzi, lec jesce jest na uwięzi.

    Choć z zalem to cynię, wrescie się budzę,

    O! cóz to, nie jawa, lec spałem, a spać lubię.

    Spójzze inacej, na końcu snu skaradnego draba

    W skaradną zabę zmieniła dobra wrózka baba.

    styczeń 2007r. Krystyna Joanna Chmiel

     

    Łza

    Cicho po policzku spływa słona kropelka- łza.

    Czasem tak spływa, że bez żadnej przyczyny

    Ze smutku, radości, rozpaczy, poczucia winy.

    Może z tęsknoty, że nie wrócą minione lata,

    Ze strachu przed jutrzejszym dniem,

    Że przyniesie smutek, ból i samotność.

    Życie upływa, każdy dzień ma swoją mądrość,

    Z której nie zawsze wyciągamy wnioski.

    Tkwi w nas poczucie winy za błędy,

    Których naprawić nie umiemy, nie możemy,

    Ciepłą dłonią ścieram drżącą kropelkę,

    Pójdę w jutro, nie wiedząc, co niesie.

    Maria Krajewska

    Wiosna

    Maj wybuchł nagle jak granat,

    Rozsypując wkoło soczystą zieleń,

    Wśród niej odłamki białe i żółte

    Stokrotek, pierwiosnków i mleczy.

    Drzewa obsypane kwieciem

    Brzęczą głosem miodnych pszczół.

    Ciepły zefirek leniwie przegania

    Białe baranki z niebieskich pól.

    Chciałabym wrócić do dziecięcych lat,

    Boso biegać wśród kwiatów i traw.

    Maria Krajewska

    Wiosna

    Słoneczne, wesołe promyki

    Perlistym śmiechem skaczą

    Po lustrzanej tafli wody.

    Czysty błękit nieba styka się

    Ze szmaragdową ścianą lasu.

    Biało-różowe i żółte kwiaty,

    Wrzucone w soczystą zieleń

    Jak garść rodzynek w ciasto.

    Liliowo-biały zapach bzów

    Miesza się z trelem ptaków.

    Jak żołnierze stoją na baczność

    Kępy kwiatów kasztanowca,

    Przypominając, że już matura.

    Jaka piękna jest wiosną natura.

    Maria Krajewska

     

    Fraszki

    O p. E. Drążek

    Filozofia, teologia

    To są Jej dwa światy,

    Jej koniki i Jej pasje –

    Umysł ma bogaty!

    Łatwiej

    Łatwiej z groszem przy duszy

    Iść drogą życia przed siebie.

    Pieniądz na ziemi niezbędny

    Nie ma znaczenia... w niebie.

    Pecunia non olet

    Czy bogaty, czy biedny

    Każdy to potwierdzi,

    Że “pecunia non olet”

    Czyli pieniądz nie śmierdzi.

    luty-marzec 2007r. Alicja Mikołajczyk

    Tęcza

    Słoneczny promień spłynął po okiennej szybie,

    Na parapecie przysiadł pomiędzy kwiatami.

    Majowy deszczyk zrosił trawę wokół domu

    I namalował tęczę nad dzieci głowami.

    Z zachwytem patrzą w niebo na łuk wielobarwny.

    Na ich twarzyczkach uśmiech, w oczach zachwycenie.

    Nadziwić się nie mogą cudowi natury,

    Co powstał z kropli deszczu i słońca promieni.

    9 maja 2007r. Alicja Mikołajczyk

     

    Maj

    Maj – to pora westchnień

    do kwiatów i słońca,

    Pora zakochanych

    na umór, bez końca.

    Zapatrzonych w siebie

    młodych oraz starszych,

    To czas bicia serca

    mocniej niźli zawsze.

    Lecz zgodnie z rozsądkiem,

    jak wieść niesie w kraju,

    “Miast szukać faceta –

    zakochaj się w maju!”

    16 maja 2007r. Alicja Mikołajczyk

     

    Kochanek

    Kochankiem w sercu moim jesteś

    Ukryty w zieleni wiatrem kołysanej

    Słońcem pomarańczy barwionej

    Błękitną nitką nieba dzierganej

    I tak się szmaragdzi ta zieleń

    Jakby drogocenne kryształy

    U brzozy zawisły

    Śpiewne przesłanie wibruje

    W rozkwitłych pąkach życia

    zabiorę wiatrom każdą nutkę

    co by nie zostało nic do ukrycia

    dziękczynna ci będę za to

    malutki, szary

    puchaty wróbelku

    maj 2007r. Danuta Orska

     

     

     

    List do Marii

    Mario!

    towarzyszko doli człowieczej

    idziesz przed siebie

    z bagażem przeżyć

    na ramionach

    patrzysz życzliwym okiem

    na obraz dusz

    ludzi poranionych

    kroczących obok Ciebie

    dokąd biegną Twoje myśli

    gdy patrzysz w niebo burzliwe

    o czym marzysz w noce bezsenne

    co kochasz najbardziej

    oprócz tych

    których kochasz bez reszty

    słuchaczko wierna

    opowieści ludzi cierpiących

    rozumiesz potrzeby

    rozmów niedokończonych

    Ty wiesz że nie lubię

    się zwierzać

    opowiadać pleść bez sensu

    rzadko otwieram duszę

    mówię to co akurat muszę

    często myślę o ludziach

    o losach im przydzielonych

    co myślą co czują

    czy widzą to samo co ja

    patrząc w tę samą stronę

    dlaczego koniecznie chcą mieć

    skoro tak miło jest być

    kochać to co jest

    i po prostu żyć

    wiem że nie jestem

    taka jaką ludzkość

    chciałaby widzieć

    chodzę własnymi drogami

    czasem smuci mnie

    brak słów

    do opisu

    tego co widzę

    myślę czuję

    podziwiając cuda

    nieba i ziemi

    Mario! Chciałabym wiedzieć, o czym śpiewają ptaki.

    1 maja 2007r. Teresa Wesołowicz

    powrót do strony głównej